Gorczański weekend solo

Od powrotu z Marmaroszy, a więc od prawie miesiąca, nie byłam w górach. Ten fakt zaczął dość znacznie mi uwierać i spontanicznie zrodził się pomysł na spędzenie w pojedynkę całego weekendu w Gorcach. Śpiwór, namiot, karimata, drobne rzeczy do jedzenia i można ruszać ku małej przygodzie.

Tatry z Turbacza

Początkowo plan tego wyjazdu potraktowałam trochę jak "zapchaj dziurę", bo przecież tyle razy chodziłam, jeździłam gorczańskimi szlakami, wzdłuż, wszerz, w górę, w dół, o wschodzie i zachodzie. Jednak ze względu na dogodny dojazd i niezbyt daleką odległość, padło właśnie na Gorce. Nazwa tego pasma najprawdopodobniej pochodzi od słowa "gorzeć", czyli palić się i jest to związane z metodą, jaką dawniej uzyskiwano nowe polany pod wypas owiec. Pasterstwo bowiem kwitło w tych górach, o czym świadczą niestety rozpadające się już na wielu polanach dawne szałasy pasterskie, a same polany coraz znaczniej pochłania ponownie las.

Krzyż partyzancki pod Turbaczem

Z Nowego Targu ruszam w kierunku Turbacza i tu moje pierwsze zaskoczenie - na szlaku spotykam tylko jedną osobę i dwóch rowerzystów. Zielony szlak przez Długą Polanę jest dość popularny, a jest piątek i do tego wakacje. Jeszcze większe było moje zaskoczenie, gdy w schronisku na Turbaczu było dosłownie kilka osób, a na samym szczycie dłuższą chwilę spędziłam zupełnie sama. 

Na szczycie Turbacza

Samo schronisko na Turbaczu ma ciekawą historię - obecnie stojące jest trzecim schroniskiem, odbudowanym po wojnie. W trakcie II wojny światowej miejsce to było stacją kurierską i punktem przerzutowym dla oficerów udających się na Węgry. Ukrywano tu uciekinierów, w pobliskich szałasach Żydów, tu krzyżowały się partyzanckie ścieżki, tu tworzyły się organizacje konspiracyjne działające na Podhalu. Interesująca jest też postać Albiny Białoń, która wraz ze swoją przyjaciółką prowadziła w czasie wojny schronisko. Jak większość gospodarzy schronisk w Karpatach, należała do konspiracji. W 1943 roku została zatrzymana przez Gestapo i rozstrzelana na pobliskiej Hali Długiej, mając ledwie 19 lat. W czasie okrutnego przesłuchania nie wydała ukrywających się partyzantów.

Schronisko na Turbaczu

Popołudnie spędzam wylegując się leniwie na schroniskowych leżaczkach, delektując się raz widokiem Tatr, a za chwilę widokiem w stronę Hali Wzorowej. W pokoju wieloosobowym finalnie jest nas zakwaterowanych troje - Marzena, która jest z Nowego Targu i co jakiś czas spędza weekend na Turbaczu, oraz Artur, który - jak się okazało po wymianie kilku zdań - właśnie idzie Główny Szlak Beskidzki z okazji 25-lecia małżeństwa. Idzie sam, gdyż żonie coś w ostatniej chwili przeszkodziło w podjęciu wędrówki. Artur przechodzi dziennie ponad 40 km, wyruszył z Wołosatego 8 dni temu i jak powiedział, całe przejście zajmie mu 12 dni. Dziś na Turbacz przyszedł aż z Przehyby.

Z okien schroniska

Jak to często w schronisku bywa - zwykła gadka - szmatka z upływem czasu przeradza się w dłuższą posiadówkę, która finalnie przenosi się na zewnątrz. Przy ognisku, do późnych godzin nocnych upływa czas na poznawaniu ludzi, rozmowach tych poważnych, ale też tych o niczym. O górach, życiu, pracy.. Może to atmosfera gór, a może zmrok i klimat wzajemnego zrozumienia sprawia, że z dopiero co poznanymi ludźmi rozmawia się tak, jakby się ich znało od lat. I choć następnego dnia każdy z nas pójdzie w swoją stronę i być może nigdy już się nie spotkamy, to jest jednak w tych schroniskowych rozmowach coś niesamowicie budującego. Miałam to szczęście, że w schronisku nocowało dosłownie kilkanaście osób, a do tego większość towarzystwa była naprawdę otwarta na spędzanie wieczoru wspólnie. 

Sobotni poranek wita mnie ukrywającym się za niewielkimi chmurami słońcem. Gdy wstaję przed 7, naszego współlokatora już dawno nie ma - miał w planach na ten dzień przejść z Turbacza w okolice Policy lub Krowiarek, więc pewnie ruszył koło 5 rano. W schroniskowym bufecie zamawiam śniadanie i delektując się jajecznicą i poranną kawą, napawam się widokiem Tatr i tym, że cała jadalnia jest tylko dla mnie. 

Nieco poniżej schroniska drogę zagradza mi stado owiec. Pasterz pyta, czy mam ogień bo zgubił zapałki i coś tam opowiada, że pędzi owce gdzieś daleko. Miłe to było spotkanie, tak już rzadkie w polskich górach. 

Takie spotkania lubię bardzo :-)

Z biegiem czasu chmur jest coraz mniej, a ja mogę cieszyć się fantastycznymi widokami, ciszą i zupełną pustką na szlaku. Wędruję sama raz pośród hal z bajecznymi widokami, a to przez gęsty, buczynowy las, który zdaje się być powiernikiem różnorakich ludzkich tajemnic. Samotna wędrówka równym, miarowym krokiem pozwala mi na poskładanie myśli, emocji i uczuć, które w ostatnim czasie zdają się być poszarpane niczym te buczynowe liście na silnym, podhalańskim wietrze. Trudno o to w codzienności, gdy człowiek tylko niepotrzebnie się nakręca oczekując, aby różne rzeczy działy się szybciej niż powinny. Rozpuszczeni przez obecny świat, w którym wszystko trzeba mieć już teraz, natychmiast, bez wysiłku i czekania, nieświadomie przenosimy takie zachowanie i reakcje także na świat emocji i uczuć, który jest czymś zupełnie innym, niezwykle delikatnym, intymnym, osobistym skarbcem, do którego dostęp mają nieliczni, a pośpiech jest ostatnią rzeczą, której w nim potrzeba. Wędrując gorczańską ścieżką patrzę z dystansu na wszystkie sytuacje i przeżycia, które wydarzyły się w ostatnim czasie, a las i powiew letniego wiatru zdają się wszystko koić, układać i uspokajać, wnosząc na nowo iskrę nadziei na to, że jeszcze może być dobrze.

Przy skrzyżowaniu ze szlakiem schodzącym z pasma Lubania do Maniów robię dłuższą przerwę. Piękny widok na granitowe tatrzańskie szczyty, w dole skrzy się woda Jeziora Czorsztyńskiego, a przede mną łąka pełna dzikich kwiatów, które - choć nikt tu nie sadził i nikt o nie nie dba - są niezwykle okazałe i piękne. Chwila beztroski i gorczańskiej sielanki..

Gorczańska sielanka

Podejście na Lubań w ostatnim etapie chwilami przypomina mi Gorgany - ruchome kamienie, które co chwilę osuwają się spod stóp odbierają resztki sił, które gdzieś tam jeszcze tkwią po ponad 20 km dzisiejszego marszu. Do tego pełne słońce, a wysokie trawy nie pozwalają się przedostać kojącym podmuchom wiatru. Małymi krokami w końcu docieram na szczyt i ostatkiem sił wdrapuję się na wieżę widokową, która pozwala na delektowanie się doskonałymi widokami w każdą stronę. 

Gorce i Beskid Wyspowy

Krzyż pod Lubaniem

Po dłuższej chwili spędzonej na wieży zmierzam do bazy namiotowej - rozbijam swój namiot, idę do źródełka po wodę. 

Czas odetchnąć! 

Bardzo chciałam w tym roku dotrzeć na nocleg do bazy. Istnieje tu ona od ponad 50 lat i w tej chwili nie wiadomo, jak jej los potoczy się w przyszłych latach, jeśli dojdzie do skutku budowa schroniska na Lubaniu. Ucieszył mnie jednak fakt, że finalnie w bazie nocowało naprawdę dużo osób w różnym wieku. Siedząc wieczorem przy ognisku i rozmawiając z tymi ludźmi miałam nieodparte wrażenie, że za chwilę turystyka wędrowna - biwakowa zacznie przeżywać swój renesans, o ile nie dzieje się to już.

Baza namiotowa na Lubaniu widziana z wieży

Niecałą godzinę przed zachodem słońca wchodzę ponownie na wieżę, aby nacieszyć oczy widokami, które o tej porze są wyjątkowo dobre. Dzięki czystemu, chłodniejszemu niż w ciągu dnia powietrzu, wszystko dookoła jest lepiej widoczne, a szczególnie cały łańcuch Tatr. Stoję dłuższą chwilę ze wzrokiem utkwionym w góry ciągnące się na zachód, wschód i południe. Ale chyba bardziej ten wzrok utkwiony jest w serce i w to, co ono teraz chciałoby powiedzieć.. A chciałoby powiedzieć dużo, gdyby tylko miało odwagę i możliwość wypowiedzieć to, co teraz usiłuje powierzyć niemym górskim wierchom. 

Tatry o zachodzie słońca

Część wieczoru spędzam w bazowej wiacie na śpiewie i rozmowach z napotkanymi tam ludźmi. Gitara, śpiew, ktoś polewa ciepłą wódkę, której już sam zapach odrzuca, jednak niektórym to wcale nie przeszkadza. Dużo śmiechu, zabawy, nieprzejmowania się niczym - takie wieczory w górach również są niezwykle potrzebne.

Bazowa kuchnia

Lekki chłod wdzierający się na Lubań przepędza mnie do namiotu - pierwszy raz w namiocie śpię sama, toteż nie mogę nadziwić się, ile jest w nim miejsca i przestrzeni. Przyzwyczajona do biwakowania we dwójkę, na dodatek z ogromnymi plecakami, niejako z przyzwyczajenia układam skrupulatnie rzeczy, aby miejsca było jak najwięcej. Zmęczenie i różnorakie przemyślenia, tęsknoty i inne przeżycia przynoszą szybko sen. 

Lubań nocą

Mimo ustawienia budzika na 4:15 obudziłam się trochę wcześniej - już widniało, więc zakładam kurtkę i mknę na wieżę, aby być chwilę przed wschodem. Na szczęście mimo silnego wiatru nie jest zimno, co pozwala nacieszyć się widokiem górskiego przedświtu. Słońce wstaje o 4:41 i rozpoczyna się kolejny dzień reszty mojego życia..

Wschód słońca z Lubania.. Godz. 4:41


Bazowa wiata tuż przed świtem

Na godzinę zawijam się jeszcze w śpiworze, aby w półśnie przeczekać do 7. Zwijam namiot, pakuję resztę rzeczy - po wypiciu herbaty ruszam w dół szlakiem do Tylmanowej. Żegna mnie piękna, słoneczna pogoda i doskonałe widoki. Do samej Tylmanowej na szlaku nie spotykam nikogo. Ostatnie spojrzenie na ukochaną dolinę Dunajca i pora wracać do Krakowa.

Po raz kolejny góry pokazały mi, że nie zawsze to, co znane, musi być nudne i nie da się w nich już nic przeżyć. Góry zawsze będą inne, bo jest w nich człowiek - za każdym razem ruszam w nie z innymi przeżyciami, emocjami, uczuciami. Czasem w euforii, żądna przygód i poznawania nowego, a czasem jak tym razem - w lekkiej rozsypce, chaosie, poszukująca spokoju i poskładania do jakiejś całości tego, co jest w sercu. 

Wąską ścieżką, szerokim płajem..

Góry znowu przyniosły to, czego najbardziej potrzebowałam. A przede wszystkim kolejny raz pokazały, że znane może być naprawdę niepoznane i za każdym razem odkrywane na nowo. Mam nadzieję, że w te wakacje uda mi się odwiedzić jeszcze przynajmniej jedną bazę namiotową :-)




























Komentarze

Popularne posty