Człowiek człowiekowi człowiekiem

Budzik dzwoni o 6 rano. Płótno z mojej strony namiotu wydaje się być jaśniejsze niż z drugiej - to znak, że niebo z głębokiej czerni przechodzi powoli w fazę przedświtu - pory, która znana jest dla niewielu współczesnych wędrowców. To czas, który nie jest już nocą, ale nie jest jeszcze dniem. Koło 6:30 wyczołguję się z namiotu, by do wschodu trwać wraz z górami w najpiękniejszej porze dnia jaką jest przedświt. Moment magii, gdy dzień zaczyna coraz śmielej zajmować miejsce nocy, a wzrok utkwiony na wschód oczekuje słońca, które wraz ze swoimi promieniami przyniesie nowe oczekiwania i nadzieje.

W drodze na Pietrosula Bardaului

"Kiedy stałem w przedświcie a Synaj prawdę głosił przez trąby wiatru.."

W dolinie Vazeru można dostrzec niewielkie mgiełki, które otulają ciasne szczeliny również pomniejszych, bocznych dolin. Jakby skryły się tam, by przetrwać noc, bo po świcie znów gdzieś znikną, a ich miejsce zajmą promienie słońca, które coraz mocniej wedrą się w głąb nawet najciemniejszych górskich dolin. Powrócą znów po zachodzie słońca wraz z pełzającymi górskimi zboczami cieniami nocy.

Dolina Vaseru

W końcu nad Czywczynami, dokładniej w okolicy Łostunia, coraz mocniej maluje się pomarańczowa łuna, która oznacza, iż za chwilę rozpocznie się kolejny piękny dzień. Jak każda noc staje się końcem, tak każdy dzień jest nowym początkiem, otwierającym przed wędrowcem kolejne drzwi niedostępnego świata górskich bezkresów.

"Bo nowy dzień wstaje, nowy dzień wstaje.."

W zachwycie i zupełnej ciszy wpatruję się w wynurzające się zza Łostunia słońce, którego promienie szybko okrywają całą naszą połoninkę. Głucha noc przyniosła wyciszenie i milczenie, wschód budzi natomiast wokół nas życie - żółte trawy połoniny delikatnie kołyszą się lekkimi powiewami wiatru wschodu, ptaki coraz śmielej wygrywają swoje melodie jakby chciały wszystko dookoła zaprosić do współdzielenia z nimi radości świtu. Zmartwychwstanie, które powtarza się z każdym świtem, budząc życie nawet tam, gdzie jeszcze kilka godzin temu wydawało się, że go zupełnie nie ma.



Już jedząc śniadanie czujemy, że dzień będzie ciepły i pogodny. Po zwinięciu namiotu ruszamy w kierunku Pietrosula Bardaului, pod którym dziś biwakowaliśmy. Początkowo krok za krokiem pokonujemy ostatnie trawy połoniny, by za chwilę wejść w gęste krzaki borówczysk. Co chwilę zajadamy się słodkimi, wrześniowymi borówkami, które dojrzały w mocnym słońcu marmaroskiej połoniny.


Podejście na Pietrosula staje się bardzo strome, a wspinaczki nie ułatwiają kruche, drobne kamienie, które osuwają się spod stóp wraz z wysuszoną trawą. Każdy krok kosztuje wiele wysiłku, czasem spojrzenie za plecy dodaje choć na chwilę odrobinę otuchy i chęci, by stawiać kolejne kroki.

Z widokiem na Budyjowską Wielką i Czywczyn

Po ponad 1,5h wczołgujemy się na płaski i dość rozległy szczyt Pietrosula Bardaului. Widać stąd jak na dłoni znaną już dobrze Czarnohorę, o krok przed nią rysuje się główny grzbiet Marmaroszy, którym wędrowaliśmy w maju. Przemykając kolejnymi szczytami malującymi się na północy odtwarzam minione wędrówki, a z pamięci niczym z szuflad wypadają zapamiętane tam widoki i wszelkie przeżycia, które towarzyszyły wówczas wędrówce. Za sprawą tego widoku przestaję czuć się w tych górach obco, bo oto znajome szczyty sprawiają, że czuję się znów jak u siebie. Tam Czarnohora, tam Czywczyny, a bliżej główny grzbiet Marmaroszy. Kolejny Pietrosul zostaje dorzucony do szuflady, w której jest już Pietros Czarnohorski i Petros Marmaroski - sąsiad Pop Ivana. Jakoś tak jest, że w każdych górach, podczas każdej wędrówki człowiek zostawia gdzieś tam cząstkę siebie, która woła choćby z oddali sprawiając, że na kolejnych górskich wierchach czuję się jak w domu. Pozostawiona cząstka swoich przeżyć, schowana gdzieś pod drzewem marmaroskich lasów czy w trawach wysokich czarnohorskich połonin woła do mnie, przywracając wspomnienia i przewijając przed oczami kolejne zapamiętane obrazy.

Na Pietrosulu Bardaului

Z Pietrosula schodzimy na połoninę, a przed nami wyrastają wzniesienia Varful Bukovinica i Varful Pecealu. Z powodu wyschniętych źródeł i ogólnej suszy mamy kłopot z wodą, która nam się kończy. Gdzie tylko możemy ratujemy się borówkami, które choć na chwilę stają się ukojeniem w wyschniętych ustach.

Varful Bucovinica i zarośnięty kosodrzewiną Varful Pecealu

Po przejściu połoniny ponownie wędrujemy przez wysokie trawy i zarośla, pokonując kolejne zarośnięte ścieżyny. Pod Varful Pecealu wchodzimy na bardzo wąską ścieżkę pośród gęstej, 3-metrowej kosodrzewiny. Natykamy się tu na świeże ślady niedźwiedzi, najprawdopodobniej młodego niedźwiadka z matką.


Ten widok wśród wysokiej kosówki, w której jedyną ścieżką jest ta, po której kroczymy, podnosi na chwilę poziom adrenaliny. Zaczynam głośno gadać, idąc uderzam kijkami w kamienie by narobić choć trochę szumu wokół siebie. Zaskoczenie matki z młodym niedźwiedziem pośród kosówki mogłoby się zakończyć niekoniecznie dla nas przyjemnie. Wyjście ponownie na otwartą przestrzeń powyżej kolejnej połoniny przynosi oddech mimo ust spieczonych słońcem i wysuszonych brakiem wody.

Z widokiem na masyw Mihailecula, w oddali Pop Ivan Marmaroski

Ze zmęczenia, ale chyba bardziej pragnienia wlokę nogi jedna za drugą, ostrożnie, powoli, jakby chcąc utracić jak najmniej sił. W oddali dostrzegamy staję pasterską - to dobry znak, bo gdzie pasterze, tam musi być też woda.

Stana Pecealu

Choć staja wydaje się być zupełnie pusta, dostrzegamy stojące auto, a po chwili z lasu wraz z pasterzami wychodzi całe stado owiec. Zauważamy też psy pasterskie, które w górach Rumunii bywają poważnym zagrożeniem. Te jednak niespecjalnie są zainteresowane naszą obecnością. Młodego ciobana pytamy, gdzie jest apa (woda). Wskazuje nam miejsce sporo poniżej pasterskich zabudowań. Postanawiamy tam nie schodzić - za chwilę wejdziemy do lasu, w którym z pewnością będzie woda. Obok nas zatrzymuje się jeszcze starszy pasterz, którego twarz jest naznaczona ciężką pracą fizyczną i wysokoprocentowymi trunkami. Zamieniamy kilka słów kombinacją słówek polskich, rumuńskich, ukraińskich i sam Bóg wie jeszcze, jakich. Pasterz potwierdza, że w lesie jest woda i że idziemy właściwą ścieżką, by zejść do przysiółka Luhei, czyli Łuhy.

Pośród rumuńskich ciobanów

Wejście do lasu staje się chwilą ogromnej ulgi - w miarę wygodną drogą, w cieniu i bez przedzierania się przez krzaki idziemy w dół. Wraz z kolejnymi krokami mam nadzieję, że za chwilę moim oczom ukaże się obfite źródło z zimną, krystalicznie czystą wodą. Wiele jest w górach chwil trudnych, które chcą odebrać radość wędrówki, ale chyba nic nie jest tak bardzo uciążliwe jak woda - jej nadmiar, gdy hektolitrami leje się z nieba bez umiaru, lub jest zupełny brak, gdy wszystkie wysiłki i myśli skierowane są tylko ku temu, by w końcu obficie można było napić się najzwyklejszej wody.


W końcu, tuż na uboczu, znajduje się dość obfite źródło. Dopadamy do niego i łapczywie pijemy wodę chcąc niejako uzupełnić wszystkie dzisiejsze jej braki. Opijamy się czystą, źródlaną wodą i po chwili odpoczynku przy źródle ruszamy w dalszą drogę. Nagle umysł staje się jakby otrzeźwiony, mimo zmęczenia wraca chęć wędrowania i na powrót cieszą nie tylko fantastyczne widoki na zbocza Mihailecula, ale również drobne, niepozorne małości otaczającej nas przyrody.

Dochodzimy do Luhei, a przed nami połoniny Mihailecula

Docieramy do pierwszych zabudowań przysiółka Luhei, w którym ma znajdować się turystyczna cabana. Z wcześniejszych relacji różne o niej były opinie - że niegościnnie, że kłopot z jej otwarciem, że miejscowość też średnio przyjazna, a samą cabanę trudno znaleźć. Z tym akurat nie mieliśmy kłopotu, gdyż znajdowała się przy samym szlaku. Budynek jest jednak zamknięty na cztery spusty, a wybite na parterze okna, zatkane jakąś dyktą są raczej mało zachęcające. Obchodzę cały budynek dookoła i z drugiej strony widzę już normalne firanki, obok cabany przyjemną wiatę, a na podjeździe świeży tłuczeń. Wygląda na to, że nie do końca jest to miejsce zupełnie opuszczone.


Postanawiamy udać się do sklepu - w końcu w każdej wsi magazin jest nie tylko punktem handlowym, ale przede wszystkim punktem informacji wszelakiej. Po drodze pytamy jednego mężczyznę o cabanę: "zakryta, nie robotajet". Cóż, idziemy dalej - przynajmniej wejdziemy do sklepu.

Luhei

Sklep znajduje się w zwykłym domu mieszkalnym, a przed nim są oczywiście ławeczki i charakterystyczne podsklepie, które osobiście bardzo lubię. Ma to swój klimat, można siąść, napić się, zjeść na miejscu, nasłuchując przy tym rozmów mieszkańców danej wsi. Sprzedawca mówi do nas trochę ukraińskim, trochę rumuńskim - zrozumieliśmy, że jednak cabana działa, tylko o klucz trzeba poprosić w jakimś żółtym domu obok. Mijaliśmy jeden dom z jakąś tablicą nadleśnictwa - chyba to tam.. Zbieramy plecaki i wracamy w kierunku owego żółtego domu. Niestety na drzwiach wisi kartka, że otwarte tylko poniedziałek - piątek od 7 do 15, a my jesteśmy tu dobrze po 16. Nikt nie otwiera, więc z kluczy do cabany chyba nic nie będzie. Obok owego domu stoi biała Dacia, a w niej siedzi dwóch mężczyzn. Podchodzimy zapytać i okazuje się, że jest to Policia de Frontiera - rumuńska straż graniczna. Pytają nas, czy jesteśmy Polakami - jaka wielka była ulga, gdy wysiada z auta młody funkcjonariusz i wypowiada magiczne "do you speak english?"

Nie wiemy, czy dobrze zrozumieli, o co nam chodziło, ale mówią, że tu nikogo nie ma i żadnych kluczy też nie. Pytamy zatem, gdzie możemy się rozbić - panowie mówią, że w zasadzie wszędzie, gdzie chcemy, bo w Rumunii nie ma żadnych ograniczeń, a cała rozmowa przebiegła w bardzo przyjaznej atmosferze. Postanawiamy wrócić pod zamkniętą cabanę - obok płynie potok, jest wiata, kawałek równej ziemi obok budynku, więc ostatecznie schowamy się z namiotem gdzieś za nią. Siadamy pod wiatą, wyciągamy palnik. Gotujemy wodę na herbatę, ja idę do rzeczki nieco się wykąpać korzystając z tego, że woda płynie dość obficie, a jest jeszcze na tyle wcześnie, że nie zmarznę podczas kąpieli.

Pod Cabaną Cosnea

Gdy wracam i popijam herbatę, dostrzegamy dwoje starszych ludzi idących do cabany - mężczyznę i kobietę. Mają klucze, idą do drzwi - podbiegam i pytam, czy możemy nocować. Kobieta, nieco mnie ofukując odpowiada coś, że cabana niesprawna, że nie ma warunków i w ogóle nie. Mężczyzna w kapeluszu za to coś tam przebąknął, że koło 6-7 godziny będzie szef. Nie rozumiemy zupełnie, co tu się wyprawia, więc pijąc i jedząc pod wiatą obserwujemy sytuację, a starsza para zabiera się.. za porządki w cabanie. Omiatają pajęczyny, wyrzucają śmieci - nie gdzie indziej tylko za płot do rzeki. Przyjeżdża jakieś auto, wywozi kabinę prysznicową.. Obserwujemy dalej.

Koło 19 przyjeżdża drugie auto - wysiada z niego mężczyzna koło 60-tki. Witamy się, coś tam do nas mówi, ale nie za bardzo rozumiemy. Pokazuje więc, czy chcemy spać. Tak! Mężczyzna wyciąga z auta duży plecak i nic nie mówiąc, idzie do środka. Po kolejnych kilku minutach wychodzi z cabany kobieta - dokładnie ta sama, która wcześniej mnie ofukała mówiąc, że cabana nieczynna. Po ukraińsku pyta, czy chcemy spać w środku - pani kochana, przecież po to tu przyszliśmy! Idę za nią, gdyż chce pokazać, co gdzie jest w budynku.

Wnętrze całe w drewnie, którego czuć charakterystyczny zapach. Wewnątrz nie wygląda to tak źle, jak na zewnątrz. Kobieta pokazuje, gdzie jest baia (łazienka), kuchnia i prowadzi mnie wąskim korytarzem na górę. Otwiera drzwi do dużego pokoju, a tam.. dwa łóżka! Mało tego - dwa łóżka nakryte świeżą pościelą. Nie dość, że mamy dach nad głową i jakąś tam łazienkę choćby z zimną wodą, to jeszcze łóżko z pościelą. Takiego finału przesiadywania pod wiatą w ogóle się nie spodziewaliśmy, choć do końca mieliśmy na to nadzieję. Kobieta zostawia nam klucze do cabany i mówi, gdzie mamy je jutro odnieść. Zadowoleni rozpakowujemy plecaki i bardzo szybko układamy się do snu pod ciężką, ale jednak świeżą pościelą.

Przygotowany dla nas pokój

Nie wiemy w jaki sposób doszło do tego, że w końcu otwarto tę cabanę i przygotowano nam nocleg. Może pan ze sklepu zadzwonił do owej kobiety lub szefa cabany i powiedział o tułających się po wsi Polakach, może ktoś inny, kto słyszał naszą rozmowę w sklepie, a może to po prostu jakiś cudowny zbieg okoliczności. Tego już się pewnie nie dowiemy, ale z pewnością ktoś nam pomógł i jest to kolejny dowód w czasie górskich wędrówek, że ludzie, a z pewnością ich znacząca większość, są po prostu dobrzy. Przeżyliśmy znowu to, że w prawdziwym świecie człowiek człowiekowi człowiekiem, a nie wilkiem. Nikt we wsi nie patrzył na nas podejrzliwie, wręcz przeciwnie - mimo naszej nieznajomości języka kilka osób starało się nam pomóc. Po raz kolejny doświadczyliśmy w czasie wędrówki pomocy od ludzi - w obcych górach, w zupełnie obcym kraju. Jednak ta obcość jest tylko pozorna - znowu okazuje się, że w górach wszędzie jest się u siebie.

W wygodnym łóżku, jaki podarował nam dziś los i ludzie, których nawet nie rozumieliśmy, zasypiam bardzo szybko - wyczerpujący dzień spotęgowany brakiem wody przyniósł wieczorne znużenie, które zabiera mnie w krainę snu, by nabrać sił na kolejny dzień pełen nowych przygód i poruszeń.



























Komentarze

Popularne posty