Na grzbietach dzikich koni

Ten poranek jest inny od poprzednich - z namiotu nie widać jasnej łuny niosącej wschód słońca. Ciężkie, ołowiane chmury przykryły niebo nad Jeziorem Vinderel. Niespecjalnie przeszkadza nam ten stan rzeczy, gdyż dzisiejszy dzień poświęcony jest już zejściu w doliny, a oczywistym jest, że łatwiej opuszczać góry wtedy, gdy opuszcza je też dobra pogoda. Czuje się jakby mniejszy żal i mniejszy smutek spowodowany nieuchronnym powrotem w doliny.

Na marmaroskiej połoninie

Po zwykłych biwakowych czynnościach zwijamy namiot, pakujemy wszystkie pozostałe rzeczy. Cały zapas jedzenia został niemal zupełnie zjedzony dzięki czemu plecak nie tylko mniej waży, ale wygląda jakby się znacząco skurczył. Nagle zrobiło się w nim tyle przestrzeni! Nad jeziorem żegnamy się z naszymi polskimi kolegami i rozpoczynamy wędrówkę w kierunku wsi Repedea.

Żegnamy Farcaula i Jezioro Vinderel

Im dłużej idziemy połoniną tym większe robi na nas wrażenie jej rozległość. Wcześniej wydawało się, że jej kres jest tu, za tym niewielkim wzniesieniem. Okazuje się jednak, że ogromna połonina rozciąga się dużo dalej w każdym kierunku. Nie wiem, czy do tej pory w którychś górach widziałam tak ogromną, rozległą połoninę, poprzecinaną rozlicznymi pagórkami, między którymi skrzy się woda w niewielkich stawikach.


Przez ciemne chmury co jakiś czas przebijają się pojedyncze promienie słońca. Taka aura wyjątkowo daje odczuć, że w górach coraz śmielej rozkłada swoje włosy jesienna pani. Pożółkłe, wyschnięte trawy połoniny złocą się w ciepłych promieniach słońca. Wiatr nabiera wyraźnego, ostrego zapachu, który jest jednak krystalicznie czysty i przejrzysty. Jesień w górach jest taką właśnie czystą, przejrzystą porą - góry nie wybuchają już gwałtownymi burzami, zdają się być bardziej otwarte na przyjmowanie gości niż we wszystkie inne pory roku. To jednak dopiero początek tego, co jesień przyniesie za niespełna miesiąc, gdy onieśmieli wszystkich bogactwem swoich barw.

Ostatnie spojrzenie na Pop Ivana Marmaroskiego

Idziemy w zagłębieniu tej niezwykłej połoniny raz ledwie widoczną ścieżką, raz zupełnie bez jakiegokolwiek śladu. Rozglądając się dookoła można poczuć się jak maluczki rozbitek na złotym morzu połoninnych traw, kołysanych delikatnie przez pierwsze mocniejsze podmuchy jesieni.



Zza wzniesienia ku nam wychodzi stado koni. Zatrzymują się one zasłuchane w szum traw, zatrzymujemy się też my patrząc, w którą stronę chcą iść. Spoglądają na nas swoimi mądrymi oczami jakby chciały się przywitać - mam wrażenie, że rozumiemy się bez jakichkolwiek słów. Schodzimy nieco na bok i konie ruszają - być może znaleźliśmy się na ich ścieżce. Przechodzą obok nas zupełnie niewzruszone naszą obecnością jakbyśmy się już dobrze znali. Może rozpoznały w nas przyjaznych im wędrowców? Niespiesznymi krokami odmierzanymi rytmem potężnych końskich kopyt mijają nas i idą dalej ogromną połoniną. Nie wiemy, skąd przyszły ani dokąd poszły - żyją tu sobie bez jakichkolwiek ograniczeń. Pasą się tam, gdzie chcą, piją wodę ze źródeł i żyją swoim życiem dzikiego konia marmaroskiej połoniny.

Niezwykłe spotkania

Mijamy niewielką pasterską stanę, z której wychodzi starszy mężczyzna w kapeluszu i coś do nas pokrzykuje. Niestety nie rozumiemy go ani trochę, więc odkrzykuję "suuntem Polonezi, nu inteleg" (jesteśmy Polakami, nie rozumiemy) i idziemy dalej. Ciemne chmury zostały za naszymi plecami, zawisły gdzieś nad Farcaulem i Mihaileculem. My za to zmierzamy ku coraz bardziej pogodnemu niebu. Przy niewielkich skałkach zatrzymujemy się jeszcze na odpoczynek i przegryzienie resztek przysmaków. Dojadam resztkę kiełbasy, która po niemal tygodniu jedzenia liofilizatów, owsianki czy suszonych bananów smakuje jak wyborny rarytas.

Pyszności!

To ostatnia chwila, by napatrzeć się na morze szczytów w Górach Marmaroskich - na południu, na niebieskim, wrześniowym niebie ledwie rysują się szczyty Alp Rodniańskich, a nieco bardziej na południowym zachodzie Góry Tiblesz. W ciągu tych dwóch lat moje górskie granice przesunęły się dość znacząco na południe, a i tym razem znowu spoglądam w kierunku południowym zastanawiając się, kiedy znowu będę mogła tu powrócić. Niemal naturalnym wyborem dalszych wędrówek w Karpatach Rumuńskich będą Alpy Rodniańskie - góry również puste, niezagospodarowane, wymagające samowystarczalności. Znacząco wyższe niż Marmarosze, ale jednocześnie mniej rozległe. Są one bliźniaczo podobne do Tatr Zachodniach, a najwyższy Pietrosul Rodniański liczy sobie 2303 m n.p.m. Ostatni raz w trakcie tego wyjazdu spoglądam na nie z nadzieją, że nadejdzie taka chwila, aby postawić swoje stopy na najwyższym szczycie Karpat Wschodnich.


Przed samym lasem mijamy ostatnią, niewielką staję pasterską. Już z oddali słyszymy dźwięki jakiejś gry, dobywające się z telefonu. Dostrzegamy też mężczyznę siedzącego na pieńku obok staji. Widząc, że spogląda w naszą stronę wypowiadam "buna ziua", na co ów mężczyzna odpowiada tym samym.

Espania? Espania?
- no, suuntem Polonezi.
Polonezi! Polonia!

Z uśmiechem na twarzy macha ku nam ręką, wołając do swojej pasterskiej stany. Witamy się i wskazuje nam miejsce przy stole w czymś, co przypominało wiatę nakrytą brezentem. Powtarza tylko "bryndz, bryndza". Już wiemy, że zostaniemy ugoszczeni świeżym serem. Mężczyzna coś tam mówi po swojemu, krząta się - podaje nam dwa solidne kawałki sera, bochenek chleba i nóż. Choć dopiero co jedliśmy, to jednak nie wypada odmówić choćby krótkiej gościny. Jemy ser i w międzyczasie próbujemy rozmawiać, co nie należy do prostych rzeczy. Posługując się pojedynczymi słówkami i machając rękami udaje nam się dowiedzieć, że owy pasterz ma 44 lata, pochodzi z Sygietu Marmaroskiego, a sery motocyklem zwozi do Viseu de Jos. Chcemy dowiedzieć się, czy mleko jest owcze, więc wskazujemy na ser:

Beee, beee?
- no beee, no bee! Muuu, muuu!

Z naszym gościnnym ciobanem

I w taki sposób dowiedzieliśmy się, że sery są z mleka krowiego, a nie owczego. Pod nogami plącze się pisica, czyli kot oraz cocos (kokosz), czyli kogut. Pokazując na niebo mówimy "ploaie" na co pasterz przytakuje, że tak, będzie ploaie (deszcz). Na koniec spotkania, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu pasterz wyciąga smartfona, wskazuje na nas i mówi SELFIE. I teraz to się już wszyscy zrozumieliśmy - robimy więc zdjęcie najpierw jego telefonem, później moim. Dziękujemy za gościnę, a mężczyzna pakuje nam jeszcze pokaźny kawałek sera na drogę. Pytam, ile mamy zapłacić, jak zazwyczaj na Ukrainie. W odpowiedzi słyszę tylko "noo, nooo!" i machanie rękami oznaczające, że absolutnie nie płacimy nic. Żegnamy się, a pasterz życzy nam "drum bun", czyli dobrej drogi.


Po tym zaskakującym, ale bardzo miłym spotkaniu wchodzimy już w las i mkniemy stromym, męczącym zejściem w kierunku Repedei. Im niżej tym więcej rozmaitych dróg i ścieżek, więc co chwilę spoglądam w aplikację Muntii Nostri, by nas nie zniosło do jakiejś innej, okolicznej wioski.


Mijamy pierwsze zabudowania i mając jeszcze jakieś pół godziny do centrum wsi, trafiamy na pierwszy sklep. Lody, piwo i oddech na przysklepowej ławeczce - wygląda na to, że wróciliśmy do jako takiej cywilizacji. Jest sobota, a w okolicy sklepu niesie się zapach świeżego prania. Kto chodził kilka dni w tych samych brudnych, zakurzonych łachach, myjąc się byle jak i byle gdzie ten wie, że poczucie zapachu proszku i płynu do prania może być najwspanialszym aromatem.

Dziwne te niedźwiedzie tu mają.. ;-)

Wcześniej udało mi się ustalić, że w Repedei jest miejsce, które oferuje noclegi. Tuż za cerkwią dostrzegamy duży szyld z napisem "cazare". Budynek otwarty, nikogo nie ma, jednak po chwili ku nam wychodzi kobieta - gdy zobaczyła, że jesteśmy Polakami, zaczyna do nas mówić trochę po ukraińsku. Okazuje się, że szef jest w sklepie i za chwilę go tu poprosi. Po kilku minutach przychodzi mężczyzna i mówiąc połączeniem ukraińskiego i rumuńskiego wskazuje nam pokój i łazienkę. Pierwszymi czynnościami jest oczywiście dłuższa wizyta w łazience w celu konkretnej kąpieli oraz wyprania choćby jednej koszulki, aby mieć coś świeżego na drogę powrotną.

We wsi niestety nie ma żadnego miejsca, w którym moglibyśmy zjeść cokolwiek normalnego. Robimy drobne zakupy w sklepie - świeży chleb, pasztet, owoce, warzywa. Jak doskonale smakują po kilku dniach pomidory!

Jesienne porządki
Jemy, leżymy, grzebiemy w internecie i dość wcześnie zasypiamy w wygodnych, ciepłych łóżkach. Towarzyszy mi z jednej strony radość - kilka dni bez deszczu, pogoda dopisała. Nigdzie nie zabłądziliśmy, a mimo ogromnego zmęczenia dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Z drugiej strony jest odrobina smutku, że za chwilę to już koniec i czas wracać do swojego zwykłego życia. A może jednak nie jest to smutek, a uczucie nienasycenia, dzięki któremu z niecierpliwością oczekuje się kolejnego wyjazdu w nieznane, odkrywania nowych krain i smakowania nowych gór? Mimo tylu lat wędrówek jest we mnie ciągle to poczucie górskiego nienasycenia i gotowości, by odkrywać nieznane i poznawać niepoznane.





Komentarze

Popularne posty