Przesuwając koniec świata

Dzień, w którym pożegnamy się z Rumunią i magiczną krainą Maramureszu zaczyna się bardzo wcześnie - o 7:00 mamy busa do Sygietu Marmaroskiego, więc szybko zbieramy nasze rzeczy, pijemy herbatę i wychodzimy pod sklep, gdzie czeka już grupka ludzi. Po chwili podchodzi do nas wysoki mężczyzna w średnim wieku.

Schodząc z Farcaula

Wy Polaki?
- tak, Polacy.

I zaczynamy rozmawiać po polsku! Cóż to było za zaskoczenie. Okazuje się, że nasz rozmówca, mieszkaniec Repedei, pracował w Niemczech przy zbiorze ogórków z Polakiem i dzięki temu nauczył się naszego języka. Swoją drogą musiał długo zbierać te ogórki, bo rozmawiał po polsku naprawdę świetnie. Wkrótce podjeżdża busik, który zabiera ową grupkę miejscowych do pracy - na przystanku pozostajemy na moment sami. Niebawem pojawia się i nasz wygodny bus kursowy - pakujemy bagaże i zajmujemy wygodne miejsca na samym końcu. Żegna nas piękna, słoneczna pogoda, a w dolinie rzeki Viseu również mgły, ponad które wyjeżdżamy na przełęczy - na sam koniec ostatni raz spoglądamy na Karpaty Marmaroskie i górujące nad dalszą okolicą Góry Rodniańskie. W tych ostatnich spojrzeniach jest jakaś magia, bo z jednej strony chce się zatrzymać ten obraz w sobie, zapamiętać każdy najmniejszy szczegół, a z drugiej serce gdzieś podpowiada, by powrócić tu jak najszybciej i odkryć to, co pozostało nieodkryte.

Marmaroskie bezkresy..

W drodze z Repedei do Sygietu Marmaroskiego

Wysiadamy w Sygiecie Marmaroskim i z dworca wędrujemy w kierunku centrum. Zatrzymujemy się w jednej z knajpek na kawę i śniadanie, nieco rozglądamy się po miasteczku, które choć leży na granicy rumuńsko - ukraińskiej, tętni życiem.

Sigietu Marmatiei

W centrum przygranicznego Sigietu

Na ten dzień zaplanowaliśmy wizytę w Muzeum Komunizmu, trochę rzeczywiście chcąc je zobaczyć, a trochę traktując jako zajęcie czasu, który mamy do pociągu powrotnego. Przed 10 udajemy się do owego muzeum - po chwili na recepcji pojawia się kobieta i gdy mówimy, że jesteśmy Polakami, woła młodego mężczyznę, który po angielsku wyjaśnia nam jak poruszać się po budynku oraz wręcza przewodniki w języku polskim.


Muzeum znajduje się w budynku dawnego więzienia komunistycznego, a ekspozycje ulokowano w dawnych celach.

Główne korytarze Muzem Komunizmu

Choć wiedziałam, że wraz z Rumunią znajdowaliśmy się w tym samym Bloku Wschodnim, to dopiero tutaj dotarło do mnie, jak wiele łączy nasze narody. Oprócz historii powojennej warto tu wspomnieć o relacjach w okresie międzywojennym, gdzie Rumunia była chyba jedynym sąsiadem, z którym łączyły nas naprawdę przyjazne stosunki. Wystarczy wspomnieć choćby to, że nasz rząd ewakuował się po agresji ZSRR przez most na Czeremoszu w nieodległych Kutach właśnie do Rumunii, podobnie rzecz miała się ze znaczącą częścią polskich żołnierzy. Oba nasze kraje posiadają bogatą historię i wielkie tradycje, i Polacy i Rumuni wycierpieli wiele po 1945 roku, by właściwie dopiero teraz podnosić się z kolan.

Mapa więzień i obozów pracy w komunistycznej Rumunii

Słowo wstępne do polskiej wersji przewodnika bardzo mnie ujęło i spowodowało, że nabrałam jeszcze większej chęci, by poznać to miejsce. Tutaj, a szczególnie po przeczytaniu wstępu, trochę zaczynam rozumieć tak życzliwe i przyjazne podejście Rumunów do Polaków. Uważam też, że jako Polska bardzo nie doceniamy tej łączącej nasze narody przyjaźni i wzajemnego zrozumienia, a większość stereotypów dotyczących Rumunii i Rumunów jest po prostu krzywdzących dla tego narodu, który "gości wita nie ze łzami w oczach, a chlebem i solą". Zapomniani Bratankowie..

Wstęp do polskiej wersji przewodnika po Muzeum Komunizmu

Wizyta w Muzeum Komunizmu wzbudziła we mnie wielkie uczucie podziwu dla narodu i kraju, który w ciągu ostatnich lat tak bardzo się rozwija i walczy o swoje. Jest to też impuls do tego, bym nieco bardziej zgłębiła temat Rumunii, a szczególnie jej historii i relacji polsko-rumuńskich, bo jest czego się dowiedzieć.


Mapa z zaznaczonymi więzieniami i obozami w komunistycznej Rumunii

Na dziedzińcu muzeum, jak i w kilku ekspozycjach, nie brak wątków polskich.



Przejście wszystkich ekspozycji z przeczytaniem z przewodnika informacji zajęło nam nieco ponad 2 godziny. Myślę, że to minimalny czas, który trzeba na to miejsce poświęcić i będąc w okolicy naprawdę warto.

Ekspozycja na dziedzińcu muzeum

Tym historycznym akcentem żegnamy się z Rumunią i idziemy na przejście graniczne, które przekraczamy sprawnie. Życie zatoczyło krąg - znowu jesteśmy na Ukrainie, znowu zapadłe, brzydkie Sołotwyno, rozpadające się auta i pustka na ulicach jakby miasteczko wymarło.

Rumunio, do szybkiego zobaczenia!

Sołotwino - tablica w języku ukraińskim i węgierskim, gdyż jesteśmy w obwodzie Zakarpackim 

Pozostałe leje rumuńskie wymieniamy na hrywny, udajemy się na stację kupić bilet na nocny pociąg do Lwowa. Tu wracamy do standardów ukraińskich - drzwi na stację wyglądają jak te, które kilka godzin wcześniej widzieliśmy w muzeum. Pani łuszczy sobie w okienku słonecznik na kartkę, wita się z nami, ale łupin nie odsuwa ani na chwilę na bok ;-)

"Kwitkowa kasa", czyli kasa biletowa

Cóż za ulga rozumieć bez większego kłopotu to, co mówi do nas kasjerka! Korzystamy też z tego, że do pociągu są ponad 3 godziny i w restauracji "Selin" (najprawdopodobniej najlepszej w okolicy) zamawiamy w końcu, po ponad tygodniu porządny obiad. Barszcz, konkretne mięso, ziemniaki, piwo, kawa, deser.. Objedliśmy się tak, że trudno było nam ruszyć dalej.

W końcu porządnie pojedzone.. :)

W restauracyjnym ogródku spędzamy leniwie czas, później drobne zakupy na podróż i ostatnią godzinę do odjazdu spędzamy na stacji, obserwując toczące się życie.


Obsługa również łuszczy słonecznik i szykuje pojazd do drogi

Tuż przed 18 miejscowego czasu pociąg rusza i rozpoczynamy 12-godzinną podróż do Lwowa. Przejeżdżając przez kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż granicy ukraińsko-rumuńskiej ostatni raz przesuwam wzrok po Rumuńskich Karpatach.

Ostatnie spojrzenia na rumuńskie wzgórza

Nie da się podsumować tego wyjazdu w jednym słowie, bo byłoby to zbyt ubogie. Góry Marmaroskie zachwyciły mnie dzikością jakiej do tej pory nie spotkałam w Karpatach Ukraińskich. Pozwoliło to, by przez kilka dni na różnych odcinkach naszej wędrówki choć na chwilę poczuć się jak pierwszy wędrowiec, który stawia tu kroki. Bezgraniczna wolność, trudy przeplatane z radością wędrowania, a przy tym przeżycie po raz kolejny tego, że nie mając nic, docenia się wszystko. Te góry wyjątkowo też doświadczyły nas zmaganiem się z krzakami i brakiem ścieżek, co potęgowało zmęczenie fizyczne. Na nowo zachwycił mnie bezkres szczytów przeplatanych dzikimi dolinami, w których na próżno szukać jakichkolwiek siedzib ludzkich. W ciągu tych kilku dni wędrówki przemierzyliśmy pieszo 70 kilometrów (w tym 64 km górami), a spotkaliśmy tylko 4 innych turystów, również Polaków. Poza nimi natykaliśmy się sporadycznie tylko na pasterzy.

Połonina Mihailecula
Choć kolejne marzenie z listy zostaje spełnione, to jednak ta lista wcale się nie skraca. Podczas każdej wędrówki w nowych, niepoznanych wcześniej górach, z każdej strony do wędrowca wołają coraz to nowe pasma i szczyty, uwodząc go swoim pięknem i tajemniczością, skrywaną tym razem w zamglonym błękicie wrześniowego nieba. Tak jak wodziły mnie za nos podczas wędrówek w Czarnohorze szczyty Gór Marmaroskich, tak teraz cichym wołaniem pośród dolin i połonin wabią na południu Alpy Rodniańskie, Góry Tiblesz, a szczególnie na północy Góry Czywczyńskie. Człowiek jest tu, a już chciałby być tam by zobaczyć, co można dostrzec z kolejnego szczytu. I tak to wędrowanie będzie trwało bez końca, bo życia nie starczy, by z każdego nazwanego szczytu i bezimiennego pagórka cieszyć oczy bezkresem górskich przestrzeni.

Bezkres szczytów

Maramuresz zapamiętam jako krainę barwną z górującymi nad nią pięknymi górami o rozległych połoninach. Za mało jednak czasu spędziliśmy w dolinach, by bardziej poznać marmaroską kulturę - i to jest jeden z wielu powodów, dla których w Marmarosz chciałabym powrócić.

Kolorowy Maramuresz

Tydzień to nie jest zbyt wiele, by poznać kraj, ale wystarczająco dużo, by wiele doświadczyć i przeżyć. Rumunia zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie - rozwijający się kraj, dobre drogi, ceny niemal dokładnie takie same jak w Polsce. Ale kraj to przede wszystkim ludzie, a ci zdecydowanie przekonali mnie do tego, aby do Rumunii powrócić. Mimo bariery językowej spotykaliśmy się wszędzie z życzliwością, gotowością pomocy, dobrym słowem i uśmiechem na twarzy. Takie spotkania i postawa są bardzo budujące, gdy człowiek po kilku dniach jest zmęczony, brudny i na dodatek niewiele rozumie z tego, co się do niego mówi.

Na szczycie Farcaula

Każdy wyjazd jest inny, a ten był inny w sposób wyjątkowy - dotknęłam nowego karpackiego kraju i zupełnie nowych gór, które jednak do niedawna uznawałam za koniec świata. Moje ślady sięgają już na południe aż do stóp Alp Rodniańskich, które - jak mocno wierzę - staną się kolejnym celem wyjazdu do Rumunii. Mój górski "koniec świata" za sprawą wędrówki przez rumuńskie Marmarosze został bezpowrotnie przesunięty. I zapewne będzie się tak przesuwał aż do Orsovej w Karpatach Południowych na granicy z Serbią, gdzie u stóp Dunaju zaczyna się / kończy Łuk Karpat.

Twarzą w twarz z rozległą połoniną Mihailecula

Był jednak element, którego w odróżnieniu od wcześniejszych wschodniokarpackich wędrówek zabrakło - to sentyment i pewnego rodzaju nostalgia za utraconym. W większości gór Karpat Ukraińskich mimowolnie spotykamy ślady polskości tych ziem - dawne słupki graniczne, cmentarze Legionistów czy dawne polskie świątynie. Inaczej te wędrówki przeżywałam krocząc ścieżkami, na których górskie szlify zdobywały takie postaci jak Władysław Krygowski, Mieczysław Orłowicz, Adam Lenkiewicz czy Henryk Gąsiorowski, a sprzyjało temu wcześniejsze czytanie ich przewodników i wspomnień, by następnie te same miejsca odnajdywać dzisiaj, 100 lat od tamtych chwil. To swego rodzaju kraina tęsknoty za górskim rajem utraconym bezpowrotnie - za pięknymi, okazałymi schroniskami, za wydarzeniami turystycznymi, których mnogość wypełniała miesiące letnie i zimowe. To tęsknota za czasami, gdy góry przeżywano, a nie jedynie zdobywano. Bardzo lubię Kresy Wschodnie i kroczenie ścieżkami, które jeszcze 80 lat temu były szlakami polskimi wzbudza we mnie zawsze wiele refleksji.

Słupek z przedwojennej granicy polsko - rumuńskiej.
Pierwotnie znajdował się na szczycie Łostunia w Górach Czywczyńskich

Luhei

Każdy koniec jest początkiem czegoś nowego. Sam wyjazd i niniejsza relacja są owocem tego, co tak naprawdę działo się przez wiele miesięcy wcześniej: siedzenia nad mapami, czytania relacji, nauki choćby podstawowych rumuńskich słówek. Każda dłuższa wędrówka zaczyna się dużo wcześniej niż w chwili zamknięcia za sobą drzwi mieszkania. Najpierw pojawia się drobna myśl, zafascynowanie jakąś krainą. Później jest etap spędzania czasu nad mapą, z której niczym z szuflady wysypują się nowe szczyty, doliny i pomysły na trasę wędrówki. Dzieje się to zwykle już kilka miesięcy wcześniej i pozwala na to, by w ciemne, zimowe miesiące żyć przygodą, która wydarzy się wiosną. Zapewne tak właśnie będą wyglądały najbliższe miesiące, a co będzie kolejne w Górach Ukrainy czy Rumunii? Zobaczymy. Najbardziej jednak do powrotu na swoje szlaki przywołują mnie Gorgany, zza nich wyglądają rozległe, zielone połoniny Świdowca, by w końcu usłyszeć ciche wołanie Gór Czywczyńskich, które natura wrzuciła między doliny dwóch Czeremoszów: Białego i Czarnego. To też pragnienie i marzenie, by dotrzeć na szczyt legendarnej Hnitessy, która była najdalej na południe wysuniętym szczytem przedwojennej Rzeczpospolitej.

Na połoninach za Pietrosulem Bardaului

Po cichu snuję powyższe plany, jednak życie bywa przewrotne i nigdy nie wiadomo, co ze sobą przyniesie. Od jesieni planuję również rozpocząć jedną z - być może - ciekawszych przygód związanych z górami i kto wie, czy nie zmieni ona mojego życia bezpowrotnie. Jednak na razie nic nie wskazuje na to, by jakiekolwiek inne góry mogły zająć miejsce Beskidów Wschodnich. Z każdym wyjazdem coraz bardziej utożsamiam się ze słowami Władysława Krygowskiego: "Tak znajomość moja z Beskidami Wschodnimi zamieniła się z czasem w przyjaźń, a przyjaźń w miłość. Protestowały przeciwko temu Tatry i Beskidy, ale pogodziłem wkrótce zazdrośników, którzy dobrze wiedzieli, że jeśli nawet odchodzę, to zawsze wrócę. Toteż na nieustannym nostalgicznym pragnieniu, by być tam, gdzie się akurat nie jest, upływały mi lata, w których każdą wolną chwilę spędzałem w lecie i w zimie na dłuższych lub krótszych wyprawach między Wisłą, a Czeremoszem, między Babią Górą, a Babą Ludową".

Spoglądając w kierunku Alp Rodniańskich
Nim jednak nadejdzie śnieżna zima, a wiosna rozgości się na połoninach, przede mną najszczersza z pór roku w górach - jesień. A czymże byłaby jesień bez październikowych Bieszczadów..? Już za 2 tygodnie czas ruszać na bieszczadzkie połoniny.

Z Marmaroszy w Bieszczady..?

"Szukaj więc swoich gór i dolin. Nie zadowalaj się tym, co zdobyłeś". 


























Komentarze

Popularne posty