Sięgając po marzenia - droga w rumuński Maramuresz

Pierwszy raz o Karpatach Marmaroskich usłyszałam po wielu latach chodzenia po górach - było to blisko 4 lata temu. Najpierw zaciekawiła mnie nazwa, później opisywana przez niektórych dzikość i niedostępność tych gór, a następnie piękno bezkresnych przestrzeni, gdzieś na pograniczu Ukrainy i Rumunii. Zaczęłam nieco o nich czytać, oglądać zdjęcia, filmiki, a z upływem czasu szukać coraz odważniej sposobu, by tam dotrzeć. 


Los moich górskich wędrówek potoczył się tak, że najpierw trafiłam w Karpaty Ukraińskie i przez ostatnie 2 lata dłuższe wyjazdy były poświęcone tej części gór. Góry Marmaroskie wzywały mnie kolejnymi zdjęciami, relacjami, w końcu ukazały się moim oczom w oddali, gdy wędrowałam grzbietem Czarnohory w ubiegłych latach. Na przełomie maja i czerwca tego roku udało nam się przejść ukraińską część Marmaroszy, będących granicą ukraińsko-rumuńską, a jednocześnie główną granią tego pasma. Relacje w odcinkach z tamtego wyjazdu można znaleźć tu

W końcu nadszedł odpowiedni czas, by przekroczyć kolejne granice i ruszyć w Rumuński Maramuresz - krainę, która wykształciła unikalną kulturę pośród niezwykle pięknych gór.

Postanowiliśmy pojechać komunikacją zbiorową, co może nie jest najszybszą opcją, ale nas w zupełności zadowalało. Do Przemyśla z Krakowa docieramy autem, następnie do Lwowa jedziemy pociągiem - taka forma przekraczania granicy jest zdecydowanie najwygodniejsza, nie mówiąc o samym dotarciu do Lwowa bez tłuczenia się marszrutką z Szegini, jak zwykle bywało do tej pory. 

Żegnamy się z Polską na najbliższe 1,5 tygodnia

Przekraczanie granicy pociągiem to sama przyjemność!

We Lwowie wsiadamy w nocny pociąg do Sołotwyna - dość szybko układamy się do snu w wygodnym przedziale coupé i nie przeszkadza nam nawet to, że pociąg odległość ok. 450km jedzie.. 12 godzin.

Obowiązkowy przystanek podczas większości wyjazdów w Karpaty Wschodnie

Najdłuższy odcinek podróży

Posłanie gotowe, można wygodnie spać

Rano w pociągu zjadamy ostatnie ciastka, popijając je herbatą przygotowaną przez panią prowidnyk.



Koło 9 rano jesteśmy w Solotwynie. Miejscowość sprawia bardzo przygnębiające wrażenie - komunistyczne bloki, dziurawe drogi i ogólny bałagan wokół stacji, bo dworcem raczej trudno to nazwać. Do granicy mamy jakieś 2 km, ale szybko ku nam wychodzą taksówkarze gotowi zawieźć nas tam, gdzie sobie życzymy. Pierwszy podszedł starszy mężczyzna, więc pakujemy się do jego totalnie rozwalonej Łady, w której słychać rumuńską stację radiową. Auto ledwie toczy się w stronę granicy, co chwilę zacina się skrzynia biegów, a kierowca jedzie na niemal ciągle wciśniętym sprzęgle, ale zawsze lepsze to niż dreptanie pieszo z dużymi plecakami zakurzonymi drogami prowincjonalnego Sołotwyna.

Po 12 h jazdy wyspani wysiadamy z pociągu na stacji Sołotwyno

Końcowa stacja i koniec Ukrainy

Ukraińska odprawa mija błyskawicznie - kolejna pieczątka w paszporcie przybita. Przekraczając mocno zniszczony most na Cisie opuszczamy Ukrainę i stawiamy pierwsze kroki w Rumunii. 

Most na Cisie - granica między Ukrainą, a Rumunią, między Ukrainą, a Unią Europejską

Buna ziua, Romania! 

Jako że wchodzimy ponownie do UE z Ukrainy zastanawiamy się, czy Rumuni będą nas bardzo kontrolować. Kontrola paszportowa bez kłopotu, celnik natomiast wita się i widząc, że jesteśmy Polakami, rzuca szybko kilka słów po angielsku:
- Alcohol? Cigarettes? Drugs?
Yyyyy... No, No!
- Have a nice day!

I tak wyglądała cała kontrola po rumuńskiej stronie granicy. 

Znaleźliśmy się w Sygiecie Marmaroskim (rum. Sigietu Marmatiei). Typowe przygraniczne miasteczko, jednak dość szybko dostrzegamy różnice - większy porządek, na drogach lepsze auta, podwórza zadbane. Kilkaset metrów, a różnica znaczna. Udajemy się na dworzec aby zorientować się, o której mamy jakiś bus do Viseu de Sus, skąd rozpoczniemy wędrówkę przez Marmarosze. 


Dostrzegamy coś na kształt dworca - próbuję zapytać o autobus, pani odpowiada, ale kompletnie jej nie rozumiemy. Kobieta wykazuje się jednak wyrozumiałością i pokazuje nam na rozkładzie palcem, o której mamy busa do Viseu de Sus, które - jak się tu dowiadujemy - wymawia się „Wiszę de Sus”. Od tego momentu zaczęłam uważać, że ukraiński jest jednak cywilizowanym językiem, bo choć uczyłam się trochę rumuńskich słówek i liczebników, to zupełnie nie potrafiłam ich wyłapać z tych kilku zdań, które wypowiedziała do nas kasjerka.

Na dworcu w Sigietu Marmatiei

Autobus dopiero za 3 godziny, z ciężkimi plecakami nie bardzo mamy ochotę włóczyć się po miasteczku. Przemieszczamy się na dworzec kolejowy spędzając tam czas na ławeczce przy peronie, obserwując spokojne, niespieszne życie mieszkańców Sigietu. 

Ledwie kilka pociągów w ciągu dnia przejeżdża przez stację, ale obsługa dworca wędruje a to w jedną, a to w drugą stronę. Czasem ktoś z mieszkańców przejdzie przez tory.. 

Przy stacji kolejowej życie toczy się spokojnym, wschodnim rytmem
Mijają upragnione 3 godziny, wracamy na dworzec autobusowy. Mimo małej, prowincjonalnej miejscowości, dwoje obcych ludzi, na dodatek z dużymi plecakami, nie wzbudza tak wielkiego zainteresowania jak zwykle bywa to na Ukrainie. Siedzimy dłuższy czas, nikt nas nie obserwuje, nie komentuje, nie zwraca na nas uwagi. Dopiero gdy podjeżdża bus jeden z kierowców, widząc nas w kolejce do wejścia pyta, gdzie jedziemy i informację tę przekazuje drugiemu, dodając „Polonezi”, czyli.. Polacy. W czasie tego wyjazdu nie jeden raz miejscowi będą pytali, czy jesteśmy Polakami, co spotka się z ogromną życzliwością, wyrozumiałością dla naszego językowego kalectwa i ogólną radością spotkanych ludzi :) Bus, a raczej jego standard, jest dla nas kolejnym pozytywnym zaskoczeniem - w dalszą drogę ruszamy wygodnym, nowym busem, a nie rozsypującymi się na części marszrutkami, do jakich przyzwyczaiła nas przez ostatnie lata Ukraina.

Po nieco ponad godzinie jazdy docieramy do Viseu de Sus. Od razu widać, że miasteczko jest typowo turystyczne - kilka knajp, dużo sklepów, lokale usługowe, kręcący się ludzie. Mamy tu zarezerwowany nocleg, więc czym prędzej opłotkami udajemy się w kierunku naszego pensiunea. Na podwórzu spotykamy starszą kobietę - gdy orientuje się, że jesteśmy Polakami z radością krzyczy „a pa ruskie howoryty?!” Kiwam głową, że bardziej pa ruskie niż pa rumuńskie ;-) Najwidoczniej starsi mieszkańcy jak i u nas ciągle pamiętają rosyjski, którego obowiązkowo musieli się uczyć - w końcu oba nasze państwa były w tym samym Bloku Wschodnim. Kobieta wskazuje nam recepcję - do pani w średnim wieku mówię, że Booking, że cazare (nocleg), że rezerwacja, podaję nazwisko. Kobieta szybko łapie, o co chodzi i coś do nas mówi, ale zupełnie nie rozumiemy. W końcu dogadujemy się - chodzi o płatność za nocleg, co pani pokazuje, wskazując kwotę na paragonie. Swoją drogą „Hajduk” po rumuńsku znaczy „rozbójnik” - nie wiem, czy przedstawianie się w moim przypadku nazwiskiem jest dobrym pomysłem ;-)  Zapłacone, idziemy do pokoju. Rzucamy plecaki i po chwili odpoczynku udajemy się na stację Mocanity - leśnej kolejki wąskotorowej, aby kupić na jutro bilety.


Obok stacji Mocanity

Mocanitą mamy zamiar wjechać w głąb doliny Vaseru, by dalej kontynuować wędrówkę górami. Młoda obsługa Mocanity porozumiewa się po angielsku, co znacząco ułatwia dopełnienia formalności.


Na stacji stoi żeliwny słupek z dawnej granicy polsko - rumuńskiej, przeniesiony ze szczytu Łostuń. To już jeden z nielicznych słupków tej granicy, które się ostały - w samym górach na próżno ich już szukać, choć jeszcze kilka lat temu wiele osób fotografowało je w Górach Czywczyńskich. Jest to słupek pośredni - na głównych słupach były wykute godła Rzeczpospolitej i Królestwa Rumunii.

Świadek historii..

Bilety kupione, idziemy do centrum Viseu coś zjeść i rozejrzeć się po miasteczku. Uwagę zwraca dość charakterystyczny, drewniany kościółek, do którego zaglądamy. 



Wracamy do naszego pensiunea na nocleg - to ostatnia szansa, aby normalnie się umyć i względnie wygodnie wyspać przed ruszeniem w góry. 

Jeszcze czyste, gotowe na nowe przygody

Układam się w łóżku z ogromna radością, że w końcu udało mi się tu dotrzeć. Jestem tu, by za moment spełnić kolejne górskie marzenie - wędrować dzikimi, nieznanymi Karpatami Marmaroskimi, które od kilku lat nieustannie widniały na mojej liście górskich planów do zrealizowania. Jest to też moment, w którym różne obawy związane z wędrówką ustępują miejsca oczekiwaniom, radościom i ciekawości tego, co za chwilę się wydarzy, gdyż przygoda czeka już za progiem, już puka do drzwi czekając, kiedy znowu zostaną one otwarte i przejdę przez nie na kilka dni do świata, który na co dzień wydaje się nie istnieć. Do świata, w którym rytm i długość dnia odmierza wschód i zachód słońca, a największymi troskami jest to, aby mieć gdzie spać, co jeść i by znaleźć wodę. Świat, w którym wszelkie trudy codzienności, zmartwienia zawodowe i osobiste wydają się być odległe, pozostawione daleko na ten czas niejako samym sobie - gdzieś w dolinach, za granicami państw i za linią oddalającego się nieustannie horyzontu. To świat, który nie istnieje ani wczoraj, ani jutro - istnieje tylko dzisiaj. I owe dzisiaj, które będzie trwało przez kolejne dni, właśnie otworzyło drzwi do kolejnej, karpackiej przygody.






Komentarze

Popularne posty