Tam, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc

Kupione wczoraj bilety na kurs kolejki mobilizują nas rankiem do szybkiego zebrania rzeczy z pensiunea i udania się na stację Mocanity. Bilety mamy na drugi kurs o 9:30 - niestety na wcześniejszy (o 9:00) nie było miejsc. Na stacji kręci się już mnóstwo turystów różnych narodowości, para bucha z lokomotywy, a obsługa stara się jak może ogarnąć zamieszanie.

Pod Pietrosem Bardaului

Mocanita

Rześkie powietrze oraz błękitne niebo zwiastują piękny, wrześniowy dzień.



Zajmujemy miejsce w otwartym wagoniku, by jak najwięcej nacieszyć oczy widokami i móc bez problemu fotografować w czasie przejazdu. Chłopak z obsługi widząc nasze plecaki pyta, czy jedziemy tylko w jedną stronę. Gdy mówimy o naszych planach upewnia się, czy aby na pewno mamy ze sobą mapy gór.

Wagoniki szybko wypełniają się turystami, w końcu ruszamy Mocanitą w głąb doliny Vaseru.

Opuszczamy Viseu de Sus

Mocanita jest parową, wąskotorową kolejką leśną, która powstała w 1932 roku do zwózki drewna z górnej części doliny Vaseru do Viseu de Sus, które przed wojną na południowych kresach Rzeczpospolitej było znane jako Wyszów Górny. Aktualnie Mocanita jest główną atrakcją Maramureszu, jednak oprócz kursów turystycznych kolejka nadal jest wykorzystywana do swego pierwotnego celu - transportu drwali i zwózki drewna w dół doliny. Do transportu pracowników służą też takie auta, które przerzucono na tory.

Busy na tory

Po drodze mijamy również kilka Bram Marmaroskich - elementu charakterystycznego dla tego regionu. Dawniej takie bramy mogła wznosić jedynie szlachta i były one oznaką zamożności. Drewno do budowy takiej bramy mogło być ścinane jedynie w czasie pełni księżyca, co miało chronić gospodarstwo przed złymi mocami.

Brama Marmaroska

Długość odcinka turystycznego to obecnie 21 km, które kolejka toczy się ponad 2 godziny. Wjeżdżamy między kolejne góry, lokomotywa cierpliwie, niespiesznie przemyka kolejnymi przełomami w dolinie Vaseru.


W dzikiej dolinie Vaseru

Na końcowej stacji Paltin słyszymy już rumuńską muzykę oraz dostrzegamy turystów z wcześniejszego kursu, którzy na jedzeniu, piciu i grillowaniu spędzają czas do odjazdu w drogę powrotną. My czym prędzej ruszamy wzdłuż torów dalej - nasza wędrówka w górę rozpocznie się od stacji Bardau, która jest oddalona o ok. 3 km od stacji końcowej kursu turystycznego. Piknikową atmosferę zostawiamy za plecami - jak też tablicę informującą o zagrożeniu niedźwiedziami w tym rejonie.


Po ok. 30 minutach docieramy do stacji Bardau - znajduje się tu niewielka leśniczówka. Chwila na łyk wody, rzut oka na mapę i przez naruszony zębem czasu mostek na Vaserze ruszamy w kierunku Pietrosa Bardaului.

Postaramy się nie dokarmiać

Początkowo prowadzi nas całkiem wygodna droga, jednak bardzo szybko droga się kończy i dalej idziemy kamienistym korytem potoku, który najwyraźniej dawno temu zabrał drogę w dół. W pewnym momencie koryto potoku jest zupełnie zarośnięte - rzucamy okiem na mapę w aplikacji Muntii Nostrii i cóż, według GPS jesteśmy na szlaku, nie zgubiliśmy nigdzie żadnej tajemniczej ścieżki. Pozostaje przedzieranie się przez chaszcze, które po kilkunastu minutach opuszczamy i droga ponownie staje się wyraźniejsza.

Szlakiem bez szlaku

Ku naszemu zdziwieniu widzimy dość świeże oznaczenie szlaku - według ubiegłorocznych relacji tych oznaczeń właściwie w ogóle tu nie było, zatem jest to najwidoczniej jakaś świeża robota. Widoków ciągle brak, ale co jakiś czas wędrówkę urozmaicają skałki.



Zdarzą się czasem oczywiste oznaczenia

Droga raz jest, raz jej nie ma i znowu brniemy ku górze kamienistym, wyschniętym dnem potoku. Brniemy po kamieniach, przez krzaki, trawy i inne zarośla, w których na marne szukać ścieżki, choć oznakowanie szlaku pojawia się co jakiś czas..


Podejście już na tym etapie daje mocno w kość, ale sprawnie nabieramy wysokości. Za naszymi plecami nieśmiało pojawiają się szczyty Alp Rodniańskich, które pierwszy raz widzę z tak bliskiej odległości. Do tej pory majaczyły gdzieś w oddali, zamykając horyzont ku południowej stronie podczas wędrówek Czarnohorą czy Górami Rachowskimi.

Polem, lasem, brodem kamienistym

Według oznaczeń szlaku jak też naszego GPS, dotarliśmy do miejsca, w którym ostro mamy skręcić w lewo ku górze. Zbocze w tym miejscu nie zachęca do wdrapywania się - chyba najłatwiej byłoby je pokonać na czworaka. Do tego wysoka trawa, ścieżki brak, w końcu ponownie gęste krzaki. Tym razem do tego pakietu dochodzą jeszcze powalone drzewa, które w zaroślach musimy co chwilę omijać albo przeskakiwać, co z dużymi plecakami nie należy do przyjemnych czynności. Ostre słońce, południowy stok, bezwietrzna pogoda, brak ścieżki i wysokie zarośla okazują się być pakietem idealnym, bym zaczęła kląć pod nosem. Toczę w swojej głowie rozprawy filozoficzne, po co właściwie daję się kolejny raz tak torturować górom tylko po to, by przejść kilkadziesiąt kilometrów w kilka dni. Rozważania te nie mają jednak większego sensu, bo nawet jeśli znajdę na nie odpowiedzi, to wydają się one być zupełnie nielogiczne dla kogoś, kto sam tego nie doświadczył. Na tyle jednak znam siebie iż wiem, że za moment, widząc kolejne nieznane górskie grzbiety, wodząc po nich wzrokiem będę planowała kolejne wędrówki w nieznanym, a wszelkie filozoficzne rozterki nad sensownością tego trudu znikną za szczytami u kresu horyzontu.

Ścieżki ani oznaczeń już nawet nie szukamy, iPhone z aplikacją Muntii Nostrii ląduje głęboko w kieszeni - od końca lasu dzieli nas kilkaset metrów, zaciskamy więc zęby i ostatkiem sił pniemy się jak popadnie ku górze, by jak najszybciej wyjść na polanę pod Pietrosem Bardaului.

Ku Alpom Rodniańskim

Dawno w górach żaden widok mnie tak nie cieszył jak ten - i to nie dlatego, że przede mną stanęły jak malowane, na wyciągnięcie ręki, Góry Czywczyńskie, z charakterystyczną kopułą Czywczyna. W tej chwili nie ucieszył mnie nawet aż tak bardzo pierwszy w życiu widok na Torojagę, dumnie górującą nad górną częścią doliny Vaseru, za którą gdzieś tam skrywa się legendarna Hnitessa - najdalej na południe wysunięty szczyt II Rzeczpospolitej, słynne Rozrogi Wincentego Pola, gdzie to miał znaleźć kamień z wykutymi literami FR, czyli "Finis Respublicae", co znaczyć miało "Koniec Rzeczypospolitej". Wincenty Pol najprawdopodobniej nawet tam nie dotarł, ale wątek tajemniczego kamienia z pewnością dodaje smaku szczytowi Hnitessy. Najbardziej ucieszył mnie jednak w tym momencie widok końca lasu i połoninka, na której chcieliśmy zostać na noc.

Widok na południowy - wschód 

Dopiero gdy przesuwam wzrok coraz bardziej ku południu moim oczom ukazuje się dumna, niczym wyrzeźbiona sylwetka Pietrosula Rodniańskiego - najwyższego szczytu Gór Rodniańskich, zwanych przez Orłowicza Alpami Rodniańskimi. To też najwyższy szczyt całych Karpat Wschodnich. Teraz, przede mną, niemal na wyciągnięcie ręki. Niby daleko, ale jednak nigdy nie był jeszcze tak blisko..

Dolina Vaseru i charakterystyczny szczyt Toroiagi między drzewami

Niesamowite, rozległe widoki zdają się koić potargane zmęczeniem nerwy. Z każdym oddechem chłonę coraz bardziej to, co widzę dookoła, chcąc zapamiętać, nakarmić tymi widokami serce, by przez kolejne miesiące, w oczekiwaniu na nowe wędrówki, biło rytmem szczytów ciągnących się po horyzont. Jeszcze nie tak dawno Góry Czywczyńskie wydawały się być dla mnie końcem świata - dziś ten koniec świata ponownie się przesunął, bowiem znalazłam się o krok za nimi. Po kilku minutach nie pamiętam już o zwątpieniu na podejściu, o krzakach, o podrapanych rękach. Ludzka pamięć szybko wrzuci do głębokiej szuflady trudy, zmęczenie i chwile zwątpienia, a na wierzchu pozostawi uczucie spełnienia i radość z tego, że udało się pokonać przeciwności, a nagrodą za to był widok, który będzie sycił duszę miesiącami.

O zachodzie pod Pietrosem Bardaului

Zrzucamy plecaki i zajmujemy się klasycznymi zajęciami biwakowymi - rozbijanie namiotu, zbieramy drewno na ognisko, szykujemy jedzenie. Bezwietrzny wieczór zapowiada całkiem przyjemną, wrześniową noc pod Pietrosem Bardaului.


Zwykle wraz z nastaniem mroku, z gasnącym słońcem gasną też góry. Tej nocy jednak oświetla je światło odbijane od księżyca, który przechyla się już ku pełni. Doliny okryte ciemnością, szczyty okraszone blaskiem księżycowej nocy, do tego brak w zasięgu wzroku w którejkolwiek dolinie choćby lichej siedziby ludzkiej pozwalają doświadczyć prawdziwej samotności pośród morza karpackich szczytów, rozrzuconych tutaj niby bez ładu, ale tworzących niesamowitą całość i harmonię, przeplataną siecią dzikich dolin. Tego dnia od opuszczenia końcowej stacji kolejki nie spotkaliśmy nikogo. Cisza. Bezwietrzny wieczór nie przynosi nawet delikatnych melodii szeleszczących wrześniem połoninnych traw. Góry zdają się milczeć, bo nie słychać tu nawet z oddali zwierzęcych dzwonków z połonin czy pokrzykiwania pasterzy, przepędzających zwierzęta. Dzika kraina, w której nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo nie ma komu.


Sen niesiony zmęczeniem i bezradnością wobec ścieżek, których często dziś nie było, przychodzi nad wyraz szybko. Otulam się ciepłem śpiwora i milczącą ciszą, którą na tę noc podarowały nam Góry Marmaroskie.






Komentarze

Popularne posty