W cieniu marmaroskich cerkwi

Wieczorem nie nastawiałam budzika, więc oczy otwieram na chwilę o 6:30 z przyzwyczajenia, ale zakopuję się jeszcze w kołdrze i tkwię tak do prawie 9. Trudy i niewygody ostatniego tygodnia chyba zostały odespane, choć perspektywa niedzieli nastraja do beztroskiego leniuchowania. Niespiesznie zjadamy śniadanie, później na balkonie w promieniach ciepłego słońca piję kawę obserwując spokojne życie wsi, które koncentruje się głównie w okolicy pobliskiego sklepu.

Niedzielne dyskusje w Poienile de sub munte

Postanowiliśmy dzisiaj pójść pieszo do oddalonej o kilka kilometrów wsi Poienile de sub munte, czyli "Łąk pod górą", bo tak brzmi dosłowna nazwa w tłumaczeniu na język polski. Według internetowych informacji znajduje się tam ładna, drewniana cerkiew, ale dla nas głównym argumentem jest to, że podobno można tam coś zjeść.



Idziemy asfaltową drogą, na której ruch wydaje się wyjątkowo intensywny biorąc pod uwagę to, że prowadzi ona właściwie tylko do tych dwóch wsi. Już sam fakt asfaltu jest dla nas nieco zaskakujący i potwierdza, że cywilizacja jest tu kilkanaście kroków dalej niż w sąsiadującej z Marmaroszem części Ukrainy.

Brama marmaroska - symbol Maramureszu

Gdy docieramy do wsi zaskoczenie jest jeszcze większe - główna droga zastawiona autami, wszędzie przemieszczają się ludzie. Z siatkami, workami, torbami, a jednocześnie w odświętnych, niedzielnych strojach. Był to zupełnie odmienny widok od tego, co przed chwilą widzieliśmy w Repedei, która w porównaniu do Poienile de sub munte była ospała i nudna.


Wygląda na to, że trafiliśmy w czas, gdy z okolicznych świątyń wyszli ludzie po zakończonych nabożeństwach. Dostrzegamy jakieś bary i jestem zszokowana, gdyż wszystkie są wypełnione po brzegi ludźmi. Kobiety w chustkach, mężczyźni w kapeluszach, dzieci i starowinki przesiadujące przy stolikach. Obok tętni życiem targ. Postanawiamy udać się w kierunku drewnianej cerkiewki po cichu trochę licząc, że za chwilę zrobi się spokojniej i uda nam się zjeść coś innego niż kanapkę z pasztetem.

Cerkiew w Poienile de sub munte

Stara cerkiew jest z roku 1788 i aktualnie zamknięta na cztery spusty. Robimy kilka zdjęć i nasłuchujemy odgłosów nabożeństwa z nowej, murowanej cerkwi, która sąsiaduje z tym pięknym drewnianym zabytkiem.


Na chwilę zaglądamy do środka..


Kręcimy się jeszcze trochę na przycerkiewnym placu, w końcu z cerkwi również wychodzą ludzie. Poluję na pięknie ubrane panie i robimy sobie pamiątkowe zdjęcie :-)


Wracamy do centrum wsi, ale nadal jest tak samo gwarno i tłoczno jak wcześniej. Najpierw trafiamy do przyjemnego baru z tarasem nad potokiem, gdzie odpoczywamy, zamawiamy jakieś drobne rzeczy i obserwujemy, jak tutejsi ludzie spędzają niedzielne popołudnie. Różni się to znacząco od krajobrazu tak polskiego, jak ukraińskiego - tu po nabożeństwie nie wraca się do domu, a w towarzystwie rodziny czy znajomych pije kawę, piwo i toczy rozmowy przy przyjemnej muzyce.

Zrobiło się spokojniej :)

Postanawiamy ruszyć w poszukiwaniu jedzenia - idziemy do knajpy, która na Google Maps nosiła zaszczytne miano restauracji. Widzimy jedynie bar, kręcimy się wokół budynku i dostrzegamy schody na piętro - a jednak znajdujemy coś na kształt restauracji. W owej knajpce ludzie nie tylko piją piwo, ale też jedzą. Podchodzimy do kasy z chęcią otrzymania jakiegoś menu, ale młoda dziewczyna nie rozumie, o co nam chodzi. Rozglądamy się po sali i widząc, że ludzie jedzą m.in. ogromne burgery, prosimy o "doi burger", czyli dwa burgery, co kelnerka zrozumiała bez problemu. To było uczucie prawdziwego ludzkiego dramatu, gdy po tygodniu człowiek chciałby zjeść normalny obiad, a jedyne, co potrafi zamówić, to burger ;-) Trzeba jednak przyznać, że burger był potężny i wyjątkowo smaczny.

Niedzielne piękności

W drodze powrotnej zaglądamy na chwilę do sklepu, by kupić kilka drobnych rzeczy na kolację i jutrzejsze mini śniadanie - już o 7 rano mamy busa do Sygietu Marmaroskiego, gdzie chcielibyśmy jeszcze zwiedzić Muzeum Komunizmu.


Złodziej czas kończy powoli spektakl, którego tytuł to "Rumuńskie Marmarosze". Wieczór upływa mi na przeglądaniu zdjęć i pierwszych małych podsumowaniach - liczę kilometry, metry pokonane w górę, zliczam niewydane rumuńskie leje. Robię to od dawna jedynie ze zwykłej ciekawości, bo liczby nie są żadnym wyznacznikiem sensu wędrowania. Jedynym prawdziwym wyznacznikiem górskiej wędrówki są zapamiętane przeżycia i poruszenia serca - to od nich przecież zależy, jakim człowiekiem wraca się w doliny. Wędrowanie bez przywiązywania wagi do pokonanego dystansu i czasu daje możliwość widzenia więcej, a to pozwala na poznawanie gór o wiele mocniej i intensywniej. Tym różni się górska wędrówka od turystyki masowej - smakowaniem, kosztowaniem po kawałku i zachwycaniem się każdym skrawkiem górskiej ziemi, która ucieka pod stopami wraz z kolejnymi krokami.















Komentarze

Popularne posty