Z wizytą u Króla Marmaroszu

Chyba już od godziny 4 nad ranem nie mogę spać. Nie wiem, czy jestem wyspana, czy po prostu mam dość kręcenia się w śpiworze i tylko czekam, by zaczęło już świtać. Namiot mamy rozbity w cieniu Mihailecula, który zasłania nam widok od wschodu, więc jeszcze koło 6:30 jest całkiem ciemno. Mając na uwadze, że wschód będzie o 7, jest to doskonały czas, aby wyjść z namiotu i wdychać świeże powietrze niesione przez jasną łunę przedświtu. Biwakowaliśmy na ok. 1700 m n.p.m, a prognozowana na tę noc temperatura wynosiła ok. 4-5 stopni nad ranem.

Na Farcaulu (1957 m n.p.m)

Podchodzę na brzeg jeziora, skąd widać doskonale wschód. Coraz śmielej blado pomarańczowa łuna nabiera koloru i kształtu, by w końcu złota tarcza słońca pojawiła się gdzieś nad Połoninami Hryniawskimi. Zawsze wyjątkowo przeżywam ten moment, gdy stojąc jeszcze w cieniu obserwuję, jak padające promienie słońca przesuwają się coraz bliżej mnie, by w końcu oświetlić twarz, otulając ją ciepłem nowego dnia, który w tym momencie się rozpoczyna.

Świt nad Jeziorem Vinderel, z lewej strony widoczny Pop Iwan Czarnohorski

Różne bywają w górach wschody słońca i różne już widziałam. Spektakularne, gdy słońce ciepłymi promieniami najpierw oświetlało chmury, które znajdowały się u moich stóp, a wystawały z nich jedynie pojedyncze szczyty niczym wyspy na morzu. Były wschody, gdy tarczy słońca nie było widać, ale jego blask mienił chmury przeróżnymi kolorami, przynosząc pewną aurę tajemniczości. Były też takie zwykłe, gdy słońce po prostu wyszło zza horyzontu i rozpoczęło nowy dzień. Taki chyba był też ten wschód - pozornie zwyczajny, bez specjalnych efektów, bez chmur u stóp czy nawet mgieł w dolinach. Ale czy jakikolwiek wschód i zachód słońca może być zwykły, normalny? Chyba nie. Bo przecież każdy jest na swój sposób inny - towarzyszy mu inny widok, inne okoliczności i jakże inne przeżycia. Skoro każdy dzień jest wyjątkowy, inny od poprzedniego i inny od następnego, to czy jakikolwiek wschód słońca może być zwyczajny?

Farcaul w pierwszych promieniach słońca

Po wschodzie gotujemy wodę na herbatę i zajmujemy się typowymi porannymi czynnościami na biwaku. Podejmujemy też decyzję, że na pobliskiego Farcaula wejdziemy bez zbędnych gratów, a później powrócimy tu ponownie na biwak. By zejść do wsi Repedea mamy kilka godzin, a dzięki temu na spokojnie dziś jeszcze nacieszymy się tym miejscem.

W górach nad jeziorem

Podejście na Farcaula jest dość strome, ale nie jest to już wczorajsza stromizna pod Mihaileculem czy pod Pietrosem Bardaului. Mimo słońca, nie jest też już tak skwarnie jak w poprzednie dni, a twarz chłodzą delikatne podmuchy rześkiego wiatru. Im dalej tym otwierają się lepsze widoki.


Sam wierzchołek Farcaula jest dość płaski, choć jego północne zbocza tworzą piękne skałki i urwiska. Dopiero stąd widać też potężną, północną ścianę Mihailecula. Szczyt, który z jednej strony jest piękną, delikatną połoniną, z drugiej strony tworzy śmiertelną pułapkę.

Połonina u stóp Farcaula i strome północne ściany Mihailecula

Najwyższy szczyt Karpat Marmaroskich zdobyty - kolejny górski król, który dołącza do coraz dłuższej listy zdobytych szczytów. Niesamowite, jak wiele z tych wierzchołków, które są teraz w zasięgu mego wzroku, znam nie tylko z książek czy map, ale przede wszystkim ze swoich wędrówek. Bardzo mocno zadomowiłam się w tej części Karpat i co najważniejsze - wcale nie mam zamiaru tego domu zmieniać na inny.


Farca - Król Marmaroszu

Rozglądamy się dookoła po zboczach Farcaula próbując znaleźć miejsca, którymi mógł wędrować Władysław Krygowski, opisując swoją wędrówkę z Gór Czywczyńskich na Farcaula i dalej na Stoha. "Byłem w Karpatach, lecz innych niż wszystkie ich części, coś jak połoniny i Gorgany równocześnie". Trudno się nie zgodzić z Mistrzem, bo szczególnie w okolicy Mihailecula, Farcaula i Popa Iwana Marmaroskiego Marmarosze to niezwykłe połączenie ogromu połonin i surowych skał na poszarpanych, północnych zboczach, które skrzyły nam się w oczach, gdy wędrowaliśmy w maju głównym grzbietem tych gór, mając ich najwyższe szczyty, z surowymi, północnymi ścianami, po prawej stronie.

Farcau. Pierwszy grzbiet za mną to główny grzbiet Marmaroszy, którym szliśmy w maju.
Za nim zamyka widok na północ grań Czarnohory

Długą chwilę spędzamy na szczycie Farcaula, ciesząc się z tego, że udało się dotrzeć na szczyt Marmaroskiego Króla.

Pasterskimi ścieżkami

Niespiesznym krokiem schodzimy nad jezioro, nad którym pojawiają się pasterze ze stadem owiec. Gnają oni znowu gdzieś te zwierzęta, których odgłos wnosi ożywienie na połoninie. Odkąd jeżdżę w Karpaty Wschodnie, w których wypas na połoninach jest ciągle normalnym zajęciem i służy utrzymaniu odnoszę wrażenie, że nasze góry, pozbawione już wypasu na halach i połoninach są niezwykle smutne. Są w nich ludzie, czasem wręcz masy turystów przemierzających szlaki, biegnących po kolejne trofea. Ale nie ma w tych górach życia - życia prawdziwego, ubogaconego pracą na połoninie. Brakuje dźwięku dzwonków, odgłosu zwierząt i pokrzykiwania pasterzy, którzy wraz ze zwierzętami na połoninach i halach spędzają całe letnie miesiące.


Resztę popołudnia spędzamy leżąc na trawie przy namiocie. Rzadko podczas takich wielodniowych wędrówek zdarzają się chwile, w których można sobie pozwolić na lenistwo i trwanie w swego rodzaju nieróbstwie. Leżąc spoglądam na przetaczające się nad górami chmury, które co chwilę tworzą nowe kształty - morskie bałwany, zaśnieżone łąki, a może to góry odbijają się w niebie? Z pewnością góry odbijały się w nienaruszonej wodzie jeziora, a wraz z górami lśniły w wodzie białe chmury, przetaczające się nad nami. Przypływały do brzegu, by za chwilę zniknąć, jak i znikają na niebie za linią horyzontu.

Leniwe popołudnie

..a skoro jest czas to można zabawić się w parzenie kawy

Na zboczach Mihailecula dostrzegamy dwóch ludzi z plecakami. Ponownie, zupełnie w ciemno obstawiamy, że to zapewne Polacy, bo któż inny może się włóczyć po tych górach? Ukraińcy tu nie chodzą, dla innych nacji ciekawsze są choćby bardziej dostępne Fogarasze w Karpatach Południowych. Marmarosze zdają się być dla wszystkich zbyt dzikie i wygląda na to, że rzeczywiście jeśli już ktoś po nich chodzi, to są to Polacy. I tym razem nie pomyliśmy się - było to dwóch Polaków, którzy przywitali się z nami schodząc w kierunku jeziora.


Późnym popołudniem nad jeziorem znowu pojawiają się owce - tym razem wchodzą do jeziora, by zaczerpnąć wody. Rzędem ustawiają się wzdłuż brzegu, a ich beczenie ożywia przestrzeń między Farcaulem a Mihaileculem. Pasterze poszli, ale został pies - najpierw plątał się przy namiocie naszych polskich kolegów, później postanowił wylegiwać się obok nas.


Ponownie, jak poprzedniego wieczoru rozpalamy ognisko. Polscy turyści przychodzą do nas zamienić kilka słów - panowie są z Łodzi i już trochę bywali w różnych górach Rumunii. Wymieniamy więc nasze doświadczenia - oni opowiadają o rumuńskich Karpatach, my o ukraińskich. Zajadamy się czekoladą i w miłej, radosnej atmosferze spędzamy jakiś czas na pogawędkach. Bez zbędnych pytań o to, kto jak się nazywa, kto się czym zajmuje na co dzień. To takie chwile, gdy spotykają się obcy ludzie i od razu rozumieją się bez słów. Nie pytają, co tu robicie, dlaczego akurat tutaj - nie muszą pytać, bo wszyscy dokładnie się rozumiemy. Każdy z nas jest tutaj, bo szukał tego samego - spokoju, a zarazem przygody, dzikości, wolności bez ograniczeń i ucieczki od codzienności. Takie spotkania są nie tylko ubogacające, ale też utwierdzają w przekonaniu, że ruszając w świat gór, wszystko inne zostaje gdzieś daleko, a to co dzieje się w górach tworzy niejako inną rzeczywistość - rzeczywistość, w której wszyscy są równi niezależnie od tego, co w życiu robią, co mają i ile zarabiają.


Siedząc przy ognisku wydaje się nam, że w oddali połoniny po zmroku wyszły mgły. Z biegiem czasu wygląda to tak, jakby mgła przybliżała się coraz bardziej do nas. Nie była to jednak mgła, a blask księżyca, choć samego księżyca jeszcze nie widzieliśmy. Kolejne części połoniny były coraz bardziej oświetlone - wyglądały, jakby trawy połoniny srebrzyły się pierwszym jesiennym szronem. W końcu zza Mihailecula wynurza się srebrna tarcza księżyca. Jego blask dosięga też naszego namiotu - nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam tak jasną noc jak tę nad Jeziorem Vinderel, kiedy nie było potrzeby włączania latarki, aby odnaleźć jakieś rzeczy w obrębie namiotu.

Trwając w blasku księżyca i cieple ogniska przesiadujemy tego wieczora pośród gór niejako chcąc zatrzymać tę chwilę. Bezwietrzna, jasna noc sprzyja mojej niemej rozmowie z górami. Są takie dni, a szczególnie wieczory, gdy toczy się rozmowy z otaczającym górskim światem. Bez zbędnego uśmiechania się i wypowiadania słów, gdy po prostu mówić się nie chce. Rozmowy bez słów, gdy nie trzeba udawać, że rozumiem to, czego pojąć nie mogę. Góry o nic nie pytają, a jakby wszystko na swój sposób rozumieją. Odnoszę też wrażenie, że z każdą wędrówką ja również rozumiem je coraz bardziej - ale czy kiedykolwiek zrozumiem je całkowicie? Chyba nie. Nawet mam nadzieję, że nie, bo po co wówczas byłoby wędrować?

Wyjątkowo późno układamy się do snu. Lekki wiatr, który był towarzyszem wieczornych rozmów, umknął gdzieś w dal połoniny. Nastała kolejna wrześniowa, wyjątkowo jasna noc w Górach Marmaroskich.




























Komentarze

Popularne posty