Kozi Wierch, czyli tatrzańskie powroty

Od dobrych kilku lat w Tatry jeżdżę rzadko. Zniechęca mnie przede wszystkim ilość ludzi, długa, nudna droga dolinami, by w ogóle ruszyć gdzieś wyżej, ale też wszelkie ograniczenia związane z parkiem narodowym. Prawdą również jest, że z biegiem czasu bliższe memu sercu stały się Beskidy, przez które można wędrować nieraz kilka dni spotykając pojedyncze osoby. Cisza, spokój, łagodniejsze góry, a przede wszystkim możliwość większej swobody sprawiły, że najbardziej znanym dla mnie widokiem Tatr stał się ten od strony północnej, który można podziwiać ze znaczącej części beskidzkich szczytów. Nie da się jednak zapomnieć, że moja przygoda z górami rozpoczęła się w Tatrach i dziś nie da się też odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby nie Tatry, przyszedłby w ogóle czas na Beskidy – niezależnie, czy te mi najbliższe wschodnie, czy też najbardziej poznane zachodnie. O Tatrach tym razem przypomniała mi ich graniówka, której zdanie jest jednym z wymogów na kursie przewodników beskidzkich. Korzystając z możliwości dołączenia do znanej ekipy, będącej w tym czasie w Tatrach, postanowiłam po 2 latach przerwy popatrzeć na nie choć przez chwilę z nieco bliższej perspektywy. Nawet wyjątkowo bliskiej, bo jak się okazało - z Koziego Wierchu.


Na Orlej Perci po raz ostatni byłam w 2010 roku. Był to jeszcze ciągle etap niezwykłego zachwytu Tatrami, a w moim ówczesnym rozumieniu nic poza nimi nie powinno nazywać się górami. Byłam wtedy po dwóch dłuższych, wakacyjnych wyjazdach w Tatry i kilku krótszych, już samotnie. Rok wcześniej przemierzaliśmy Granaty, trochę „zasmakowałam” wtedy klimatu Orlej Perci i jej trudności – wówczas postanowiłam, że w kolejnym roku chciałabym przejść cały ten szlak, od Zawratu do Krzyżnego. I tak też się stało – w ciepły lipcowy świt, po noclegu w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, poszłam spełniać marzenia. Wspominam to dobrze, choć wówczas bardziej niż piękno gór i ich przeżywanie interesowało mnie zdobywanie nastawione na to, by było jak najtrudniej, jak najszybciej i jak najwięcej. Młodość to podobno szaleństwo i głupota, a najgorzej, gdy te dwie cechy połączą się ze sobą. 


Między Kozią Przełęczą, a Zamarłą Turnią. Orla Perć, lipiec 2010

Między Kozią Przełęczą, a Zamarłą Turnią. Orla Perć, lipiec 2010.

O 6:30 na Palenicy Białczańskiej auta zajmują ostatnie miejsca, do kasy TPN jest już niewielka kolejka, a kolejne kilkadziesiąt minut dzisiejszej wędrówki to słynny asfalt kończący się przy Morskim Oku. Wyczekuję Wodogrzmotów Mickiewicza z nadzieją, że po odbiciu w Dolinę Roztoki ludzi znacząco ubędzie.


A jeszcze w 1964.. :) Fot. NAC

Każdego dnia Drogą Oswalda Balzera - człowieka, któremu zawdzięczamy, iż Morskie Oko znajduje się w granicach Polski - przechodzą tysiące ludzi. Mało kto jednak wie, że droga ta zbudowana została już w 1902 roku, mając na celu połączenie centrum Zakopanego z Morskim Okiem. Jako droga bita z wapiennego tłucznia przetrwała do lat 50. XX wieku. Rzeczą niezwykłą był fakt powstania obok niej budynków dla tzw. dróżników, którzy odpowiedzialni byli za utrzymywanie jej w dobrym stanie, szczególnie po licznych letnich ulewach. Nieco później pojawił się na niej asfalt, a wraz z nim.. kursowe autobusy, którymi można było tam dojechać jeszcze w latach 80. 

 Most kamienny przy Wodogrzmotach, rok 1931. Żródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wodogrzmoty Mickiewicza, czyli wodospady utworzone z kilku kaskad na potoku Roztoka, początkowo nazywane były po prostu „Grzmotami” ze względu na huk spadającej wody. W początkach historii turystyki tatrzańskiej szlak do Morskiego Oka omijał to miejsce (wiódł z Zakopanego przez Psią Trawkę i Polanę Waksmundzką), dopiero kilka lat później doprowadzono do nich ścieżkę, na którą można było odbić z głównego szlaku. Dodanie do nazwy nazwiska naszego Wieszcza budzi jednak sporo kontrowersji, gdyż Mickiewicz w tych okolicach nigdy nie bywał, a Tatr nawet nie wspominał w swoich dziełach. Całemu zamieszaniu niejako winne jest Towarzystwo Tatrzańskie (TT), które nadało to imię Wodogrzmotom w 1891 roku, a więc w rok po sprowadzeniu prochów Mickiewicza do Polski. Przy Niżnim Wodogrzmocie (znajdującym się poniżej obecnego mostu) TT na pamiątkę tego wydarzenia umieściło okolicznościową tablicę. Warto dodać, iż z obecnej drogi widzimy jeden z trzech największych wodogrzmotów - Pośredni.

Po krótkiej przerwie w okolicy Wodogrzmotów kierujemy się w Dolinę Roztoki. Ludzi rzeczywiście ubyło, ale nie aż tak, jak bym się spodziewała, choć podobno jest ich o wiele mniej niż rok wcześniej w tym samym czasie. Odzwyczajona od takiej ilości ludzi czuję się nieco nieswojo będąc co chwilę wyprzedzana lub wyprzedzając innych. Przy Wielkiej Siklawie selfie za selfie, z ręki, patyka, wideo, relacje na Insta.. Choć góry piękne, to jakże inny to górski świat od tego, do którego przyszło mi przez ostatnie lata nie tyle przywyknąć, co zadomowić się na dobre.


Wielka Siklawa

Nad Przednim Stawem chmury zaczynają się pięknie przecierać co zwiastuje zapowiadający się spektakl na szczytach. Choć dzięki zupełnie bezchmurnej pogodzie można podziwiać rozleglejsze panoramy, to jednak chmury dodają w górach nie tylko uroku zdjęciom, ale wprowadzają też aurę tajemniczości i ciekawości, a widok nie nudzi się, bo w każdej sekundzie wygląda zupełnie inaczej. Tak też było na samym szczycie Koziego Wierchu, gdzie co chwilę odsłaniały się kolejne szczyty i stawy, inne natomiast umykały oczom pod miękką pierzyną chmur przewiewanych wiatrem przez tatrzańskie granie.


Wielki Staw Polski

Powrót na Orlą Perć po 10 latach. Powrót z jakże innym nastawieniem, innym celem, w inny sposób. Z głową pełną zupełnie innych myśli, szukającą w górach zupełnie innych rzeczy niż wtedy. Bez biegu po kolejne zdobycze, a siedząc spokojnie i wpatrując się w dal, próbując nazwać to, co widać przede mną. Chwytając chwile zamiast chwytać ciężki oddech w dalszym biegu Orlą Percią. Ciesząc się górami, nie osiągnięciami. Zauważając wtedy niezauważone i przeżywając wówczas nieprzeżyte.


Zadni Staw Polski

"Królewski Szlak Tatrzański" - tak w 1903 roku nazywano szlak znany nam dziś jako Orla Perć. Rozpoczęto wówczas budowę najtrudniejszego tatrzańskiego szlaku, którego twórcą był ks. Walenty Gadowski, choć wiele źródeł jako pomysłodawcę podaje również Franciszka Nowickiego. Ks. Gadowski rozpoczął prace od Roztoki, opłacając najętych górali z własnych pieniędzy. Dopiero wraz z kolejnymi etapami prace przejęło Towarzystwo Tatrzańskie, biorąc na siebie również wydatki związane z tym historycznym przedsięwzięciem. W 1903 roku wykonano odcinek od Wodogrzmotów przez Wołoszyn do Krzyżnego i na Kozi Wierch. W latach 1905-1906 poprowadzono szlak od Koziego Wierchu do Zawratu. Na całej długości zamontowano niespotykaną dotąd ilość łańcuchów i klamer, co budziło kontrowersje wśród środowiska taternickiego. Już wtedy dyskutowano nad tym, czy konieczne jest udostępnianie turystom tak trudnych odcinków graniowych. Oprócz licznych argumentów turystycznych ks. Gadowski wysuwał także argument patriotyczny: "abyśmy przynajmniej nie dali się w Tatrach prześcignąć Niemcom i Węgrom, owszem abyśmy ich wyprzedzili i tę część Tatr, którą zawsze mieliśmy i mamy w swych rękach, umożliwili przebyć nawet graniami". Warto tu zaznaczyć, że jest to czas sporów nie tylko ideologicznych jeśli chodzi o zdobywanie Tatr, ale to też niespełna rok po zakończeniu z Węgrami trwającego kilkadziesiąt lat sporu o Morskie Oko. 


Świnica widziana z Koziego Wierchu

Schodząc ku Dolinie Pięciu Stawów i mając na uwadze, że mija właśnie 12 lat chodzenia po górach, budzą się w głowie, a jeszcze bardziej w sercu myśli o tym, czego przez te lata nauczyły mnie góry – to wręcz nieprawdopodobne, jak ta lista z kolejnymi latami się wydłuża. Przecież zaczęło się od nauki cierpliwości i wytrwałości w dążeniu do celu – czasem też wtedy, gdy tak po ludzku już się nie chce, a zdobyty wielkim trudem szczyt wcale nie zachwyca. Był czas nauki tego, jak i gdzie stawiać kolejne kroki, bo nie każdy kamień na pozór stabilny takim jest. Była nauka i tego, że czasem, by bezpiecznie przejść, trzeba zaufać drugiemu człowiekowi, który jest o krok dalej i widzi więcej. Była też nauka czekania – na kolejne wakacje, kolejny wyjazd, kolejne lato – bo przecież to, co wyczekane, zwykle cieszy najbardziej. Jednocześnie uczyłam się radości i doceniania tego, co dzieje się tu i teraz. Góry nauczyły mnie podejmowania decyzji, planowania, zorganizowania, ale i tego, że czasem trzeba zawrócić czy zmienić obrany cel. Dzięki nim częściej patrzę w niebo nie tylko po to, by na podstawie chmur ocenić, czy pogoda jest dość bezpieczna na dalszą wędrówkę, ale także aby nieustannie przypominać sobie w szalonym pędzie życia, jaki jest jego rzeczywisty cel.


Połączenie szlaku czarnego z Orlą Percią pod Kozim Wierchem

Góry to też docenianie małych rzeczy, które na co dzień zauważyć trudno mając wszystko, co do życia niezbędne. Często okazuje się jednak, że do szczęścia wystarcz kubek wody czy kawałek jakiegokolwiek dachu nad głową. To również znoszenie niewygód i umiejętność radzenia sobie z nimi.


Czarny Staw Gąsienicowy i Dolina Suchej Wody Gąsienicowej z Koziego Wierchu

Górskie wędrówki jak mało co przyczyniły się do zbudowania wielu wspaniałych relacji i pogłębienia tych już istniejących, bo nic tak nie umacnia jak wspólne przygody, często okupione ogromnym trudem i zmęczeniem. To pokazuje człowieka prawdziwym, bo nie ma tu miejsca ani sił na udawanie. Łatwiej wtedy o zaufanie i szczerość. 


Góry stale uczą mnie odkrywania tego, co pozornie znane, bo przecież idąc kolejny raz tą samą drogą zawsze można dostrzec coś zupełnie nowego i przeżyć ją na nowo. Uczą mnie jednocześnie dotykania rzeczy zupełnie nieznanych czy zapomnianych, przez co jest we mnie coraz więcej ciekawości świata, a każde spojrzenie na ciągnące się bez kresu szczyty budzi pragnienie i plany stawiania stóp w coraz mniej dostępne zakamarki Karpat.


W stronę Szpiglasowego Wierchu i Miedzianego

Przez te lata góry przede wszystkim uczą mnie nieustannie wdzięczności – za piękno świata, ale najbardziej za ludzi. Od tych wyjątkowych, z którymi i dzięki którym z górami się zetknęłam i którzy gór mnie uczyli; przez tych, których dane mi było w górach spotykać na szlaku i podczas niekończących się nocnych rozmów w schroniskach czy przy blasku ognisk; po tych ludzi, którzy pomagali mi na bezdrożach ukraińskich Karpat czy ratując dachem nad głową w pamiętną lipcową noc w Gorganach, gdy pasterze nie mający nic dali nam jednocześnie wszystko – schronienie w lichej szopie, ciepło ogniska w kurnej chacie i własne jedzenie.


Dolina Roztoki i widoczne w dali Tatry Bielskie z Płaczliwą Skałą, Hawraniem i Muraniem

I pewnie można by tak wymienić jeszcze wiele przestrzeni życia, na które górska wędrówka ma wpływ, a i z pewnością każdy odkryje dla siebie co innego. Ważne jednak, by „do gór dorastać, a nie obniżać góry do siebie”, jak pisał Władysław Krygowski. I wcale nie chodzi tu o wysokość, a o ich przeżywanie i umiejętność wyniesienia z nich tak dużo, ile tylko zdołamy unieść w swoim plecaku.


Kozi Wierch, w dole czarny Staw Gąsienicowy






Komentarze

Popularne posty