Gorgany 2018. Nadwórna i Jaremcze, czyli perły bez blasku.
O 7:30 mamy z Rafajłowej marszrutkę do Nadwórnej - docelowo po południu chcemy dotrzeć do Jaremcza. Normalnie, przy dobrej pogodzie, szkoda byłoby czasu na jakiekolwiek zwiedzanie i “marnowanie” urlopu, jednak z racji pogodowych postanawiamy trochę porozglądać się w okolicy.
Oczywiście, żeby nie było zbyt żal wyjeżdżać z Rafajłowej, rano pada deszcz. Docieramy do przystanku i w oczekiwaniu na marszrutkę przyglądamy się porannemu treningowi dzieciaków - chyba są tu na jakimś letnim obozie. Wykonują na polecenie podstarzałego trenera jakieś chaotyczne ćwiczenia, a w zasadzie każdy robi, co chce: jedni rozciągają się, drudzy podciągają na drążku, inni rozrabiają. Trener pogania dzieciaki do ćwiczeń, a po kilku minutach zarządza bieg wokół boiska. Gdy dzieciaki ruszyły sam podejmuje próbę podciągnięcia na drążku - ojjj, forma już nie ta, bo nie dał rady zrobić ani jednego powtórzenia :D
Przyjeżdża nasza marszrutka - do środka wsiada z nami kilka osób. Do Nadwórnej czeka nas podróż głęboką doliną, w której stan drogi jest.. jest, jaki jest. 30km jedziemy prawie 1,5h. Po drodze nie ma w zasadzie miejscowości - są małe przysiółki, w których dosiadają się ludzie z najróżniejszymi rzeczami - grzybami, jagodami, jakimiś gratami na sprzedaż, dzięki czemu marszrutka zapełnia się bardziej niż po brzegi. Wsiada młody, lepiej ubrany chłopak, który - jak usłyszeliśmy z rozmowy z jego kolegą - jedzie “na robotu w Polszy”. Przez zaparowane okna marszrutki oglądamy zamglony karpacki świat, pełen monotonii, nostalgii, a zarazem nadziei na lepsze jutro.
Wysiadamy w centrum Nadwórnej, która prawa miejskie otrzymała już w XVI wieku. Dawniej istniały tu plantacje tytoniu, a rozwój linii kolejowej przyspieszył rozwój miasteczka. Nadwórna była też ważnym celem II Karpackiej Brygady Legionów podczas I wojny - wówczas do walki z zaborcami stanęli również Huculi, dając tym samym początek późniejszemu Pułkowi huculskiemu. W czasie II wojny miała miejsce likwidacja więźniów miejscowego aresztu przez NKWD. Zginęło ponad 80 osób, w tym kobiety i dzieci.
Obecnie w Nadwórnej po czasach Rzeczpospolitej został chyba tylko katolicki kościół, w którym w niedzielę jest sprawowana Msza po polsku, gromadząc garstkę Polaków, która nadal żyje na tych ziemiach. Udajemy się do kościoła, aby nieco się rozejrzeć.
Kościół ma dość ciekawą bryłę, do środka jednak nie możemy wejść - zamknięte, a w obejściu nikogo nie spotykamy. Na zewnątrz, przy głównym wejściu, jest obowiązkowy wszędzie pomnik Jana Pawła II oraz tablica po polsku.
Nadwórna obecnie to małe miasteczko, w którym życie toczy się swoim rytmem. Dość zadbane, z całkiem ładnym rynkiem i kamienicami wokół niego.
Ruszamy w kierunku marszrutek, aby dalej udać się już do Jaremcza. Okazuje się, że kursy z Nadwórnej są z przesiadką w pobliskim Delatynie. Czym prędzej wskakujemy do pierwszego busika, którym możemy ruszyć do Delatyna - i oto znowu leje.. Docieramy do Delatyna - niewielkiego miasteczka, dawniej stanowiącego również miejscowość turystyczną. Deszcz leje, na przystanku stoi para ukraińskich żołnierzy, a my oddajemy się zadumie nad tym, czy ten deszcz kiedyś przestanie w końcu padać.. Bo przy takiej ulewie to nawet w Jaremczu będzie czekało nas nie zwiedzanie miejscowości, a kiblowanie w pokoju.
Wczesnym popołudniem jesteśmy już w Jaremczy. Przed wojną był to jeden z najlepszych i najbardziej zagospodarowanych kurortów zimowych, przez co do miasta przylgnęło miano Perły Karpat, podobnie jak do nieodległej Worochty.
Rozglądamy się za jakimś noclegiem. W okolicy dworca kolejowego postanawiamy wejść do niepozornego, drewnianego budynku. Na recepcji, w zupełnej ciszy siedzi kobieta w średnim wieku. Są wolne pokoje, zatem nie wybrzydzamy i bierzemy, co jest. Bierze jeden paszport, płacimy kasę za nocleg i idziemy do wskazanego pokoju. Jest całkiem czysto, ale stare meble i miejscami odpadająca tapeta na ścianach wprowadzają oczywiście ten wspaniały klimat.. ;-)
Są też pozytywy tego miejsca - po pierwsze blisko dworców i centrum miejscowości, po drugie na korytarzach tego ośrodka wiszą przedwojenne, czarno-białe zdjęcia Jaremcza i okolic.
Po rozpakowaniu udajemy się na spacer, najpierw kierując się w stronę miejscowego cmentarza z piękną, drewnianą cerkwią. Odnajdujemy tam bardzo ładny, drewniany krzyż i jeden z polskich nagrobków.
Podczas takich wizyt na cmentarzach często towarzyszy mi myśl o ludziach, którzy kiedyś tutaj żyli. Jak wyglądał ten świat? Jak im się tutaj żyło? Jakie mieli troski, problemy? Jak wyglądały Karpaty, gdy kwitła w nich turystyka w okresie międzywojennym? Co dziś powiedzieliby nam o tamtych czasach..
Udajemy się na pizzę, która za nami chodziła od kilku dni - często w górach mam tak, że jeśli na szlaku wymyślę sobie, co mam ochotę zjeść, to później niestety muszę to zjeść, nic innego wtedy nie będzie smakowało tak dobrze :) Zwykle w menu górskich chciejstw jest schabowy, pizza, cola czy.. placki ziemniaczane. Wszystko dzieje się przez zmęczenie, a często również z powodu nieosiągalności danej rzeczy. W takich chwilach okazuje się, że do mega radości często wystarczy puszka coli i schabowy :-)
Po posiłku ruszamy na drugi koniec miasteczka - nad Prutem znajduje się tak bardzo zachwalany wodospad, będący celem rozlicznych wycieczek. Po drodze wstępujemy do nowszej, dużej cerkwi grekokatolickiej. Dalej, aż nad samą rzekę idziemy wzdłuż drogi, aż do bazaru huculskiego. I tutaj ma miejsce kolejne zderzenie z rzeczywistością, a raczej chińszczyzną. Miałam ciągle jakiś wyidealizowany obraz takiego huculskiego bazaru - w końcu to ponoć jedna z największych atrakcji w okolicy. Liczyłam na panie w ludowych strojach, jakiś klimat i Bóg wie, co jeszcze. A co widzę? Cepeliadę niczym pod Gubałówką. Owszem, są jakieś regionalne rzeczy - koce, koszule z ludowymi motywami, herbaty z miejscowych ziół. Ale między tym skaczące pluszowe pieski, kubki “mejdin czajna” i mnóstwo inny pierdół, które można kupić dosłownie wszędzie. Tam, gdzie jest jakikolwiek większy ruch turystyczny, tam pojawia się wszechobecny chiński badziew. Chyba na prawdziwy huculski bazar trzeba będzie ruszyć bardziej w okolice Kosowa, gdzie przeciętni turyści już nie docierają.
Owy wodospad też nie oczarował nas niczym specjalnym - ot, ciut wyższa półka skalna, po której spływają wody Prutu, dość znacznie wezbranego po ostatnich opadach. U nas już zrobiliby barierki w obawie, że za chwilę jakaś sierota wpadnie do rzeki - tam nikt się nie przejmuje takimi rzeczami.
Tak jak tym, że stragany są rozłożone niemal na torach kolejowych, po których na legalu plączą się turyści. Jedzie pociąg? Spooooko, niespiesznie odsuniemy się na bok.. ;-)
Nad Prutem spędzamy dłuższą chwilę obserwując coraz to ciekawsze pozy, jakie ludzie potrafią przybrać tylko po to, aby zrobić sobie super selfie. Od szumu wody i darcia się turystów aż zaczyna boleć głowa - to znak, że trzeba czym prędzej opuścić to miejsce. Ruszamy jeszcze kawałek dalej, by z bliska zobaczyć Kamień Dobosza.
Kamień Dobosza to taki ogromny głaz, zwieńczony krzyżem, który znajduje się przy samych torach kolejowych tuż u wlotu do jednego z licznych tutaj tuneli. Według jednej z karpackich legend mały Dobosz schronił się przy wielkim głazie w czasie burzy, a kawałek dalej stał inny, samotny kamień. Gdy mały Aleksy tak się w niego wpatrywał, po kamieniu zaczął skakać diabeł. Widząc rogate stworzenie z kopytami, chłopca ogarnął tak wielki strach, że chwycił skałę, przy której się ukrył podczas burzy i rzucił nią w diabła. Głaz przygniótł diabła, a gdy w okolicy dowiedziano się o tym, ktoś postawił na szczycie kamienia krzyż, aby diabeł już nigdy spod niego nie wylazł. Kamień nadal leży, krzyż nadal stoi - ciekawe, czy diabeł nadal siedzi po kamieniem.. ;-)
Kim był owy Dobosz? Otóż to taki legendarny opryszek. Legendarny, ale taka postać naprawdę istniała. Aleksy Dobosz to zbójnik karpacki z XVIII wieku, który stał się bohaterem wielu huculskich pieśni i legend. Podobno główna kryjówka jego bandy znajdowała się w Czarnohorze, a na napady udawali się do okolicznych wsi. Według podawanych informacji wyjawiła go jego kochanka z Kosmacza, której to mąż w końcu Dobosza zabił. Ot takie love story.
Na Ukrainie ciągle przy wiaduktach kolejowych czy tunelach można natknąć się na wartownika z bronią. Pozostaje jedynie domyślać się, że miałby strzec tych strategicznych punktów, choć chyba to już “nie te czasy” na takie stróżowanie. Cóż, tak to wygląda. Przy Kamieniu Dobosza owy wartownik jest, widząc nas wychodzi z budki i bacznie przygląda się temu, co robimy. A my tylko robimy foteczki i oglądamy kawałek ogromnego głazu.
Wracając rozglądamy się po okolicy - hotele, także te bardzo porządne z basenem, sauną i masażem, ale też zwykłe agroturystyki. Spoglądamy na niebo - nad nami chmury i pojawiające się słońce, jednak szczyty Gorganów są ciasno zasnute przez ciężkie, ciemne chmury, co tylko utwierdza nas w decyzji o wycofaniu się z gór.
Takie łażenie po miasteczkach wykończyło nas chyba równie mocno jak góry. W drodze powrotnej zaglądamy do sklepu po jakieś drobiazgi na śniadanie i udajemy się odpoczywać w pokoju z widokiem na dworzec kolejowy.. I suszące się buty :)
Po raz pierwszy od 6 dni łapiemy normalne “wajfaj”, zatem nadrabiamy wiadomości z kraju i ze świata. O 8 rano mamy bezpośredni autobus do Lwowa.
Jak można podsumować te miejsca, które dziś zobaczyliśmy? Po prostu: perły bez blasku. Patrząc na przedwojenne fotografie faktycznie bez problemu można zrozumieć, dlaczego takie określenia przylgnęły do tych miejsc.
Wille zdrojowe, piękna zabudowa, słynny most nad Prutem inż. Kosińskiego, na którym wzorowali się budowniczowie wiaduktów w Alpach.. Wszystko z jakimś ładem, składem i klimatem, w otoczeniu pięknych gór. Dziś - nawet pomijając całą cepeliadę, której nie brak też w polskich miejscowościach turystycznych - to popadające w zapomnienie i ruinę miejscowości, trochę bez pomysłu na wykorzystanie potencjału, jakim zostały obdarzone dzięki swojemu położeniu w Karpatach. Niedokończone, porzucone budowy, odrapane sklepy, plączące się bezpańskie psy, a pośród tego co krok osoby oferujące jednodniowe wycieczki w okolicę i nie tylko. Nowe pensjonaty i walące się chaty.
Przed rokiem, gdy pierwszy raz ruszałam na Huculszczyznę, nosiłam w sobie jej obraz wyczytany z książek Ossendowskiego, Vincenza, Orłowicza czy Krygowskiego. Jestem tutaj po raz trzeci i ten mit, który do tego rejonu przylgnął w mojej głowie dzięki przedwojennym książkom, powoli, acz skutecznie upada - tamten magiczny świat znika w coraz szybszym tempie.
Komentarze
Prześlij komentarz