Gorgany 2018. Połonina Chomiaków - Połonina Długa
Noc mija bardzo spokojnie. Gdy się przebudziłam koło północy i otworzyłam oczy, wprost w okienko naszej kapliczki wpada światło księżyca :) Budzimy się kilka minut przed 6, więc przed godz. 5 polskiego czasu. Ściany kapliczki oświetla ciepły, pomarańczowy kolor - oznacza to więc, że na zewnątrz mamy ładną pogodę. Czym prędzej chwytamy aparaty i wychodzimy zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. A dzieje się wiele..
Wał mgieł oświetlonych przez pierwsze promienie słońca przewala się przez okoliczne szczyty. Wszystko sprawia wrażenie, jakby właśnie budziło się do życia razem ze wstającym dniem. Mgły, wschód słońca, cisza, ani drgnienia wiatru.. Jedynie dźwięk dzwonków z pobliskiej staji pasterskiej, gdzie pasterze wypędzają na połoninę zwierzęta po porannym udoju. Ogrom piękna. Z drugiej strony widok na zachodnią część tak nam bliskiej Czarnohory - na niebie zarysowują się dobrze nam znane kontury Petrosa z jego opadającymi ostro zboczami oraz sąsiadującej z nim Howerli - najwyższego szczytu Ukrainy i całych Beskidów, gdzie udało nam się być w ciągu roku dwa razy.
Rozglądamy się w każdą stronę jak tylko się da. Po nacieszeniu oczu pięknem świata wracamy do kapliczki aby ogarnąć śniadanie i zbierać nasze graty w dalszą drogę. Pogoda jest piękna, jednak niepokój wprowadzają pojawiające się już o 7 rano cumulusy - kto chodzi po górach i choć trochę ogarnia meteorologię ten wie, że to zazwyczaj nie wróży nic super dobrego. A już szczególnie, gdy chmury wypiętrzają się po 7 rano, czyli bardzo wcześnie.
O 7:30 ruszamy w drogę, do czego bardzo zachęca nas piękna, słoneczna pogoda. Po drodze mijamy dwa biwaki ukraińskich turystów, pozdrawiamy się i zaczynamy podejście na Syniak. Na szczęście mimo słońca temperatura jest w sam raz do wędrowania, czyli nie ma skwaru. Dzięki noclegowi dość wysoko bardzo szybko osiągamy piętro kosodrzewiny, gdzie rozpoczynamy walkę z żerepem, czyli właśnie kosówką, rosnącą tutaj do ogromnych rozmiarów.
Na szczęście jest trochę powodów, aby robić krótkie przystanki - pozostające w dolinach mgły dodają widokom dodatkowego uroku..
Choć przejrzystość powietrza nie pozwala na bardzo rozległe obserwacje, to i tak nie narzekamy - jest po prostu pięknie.
Po zmaganiach z kosodrzewiną przychodzi czas na dreptanie po gorganie. Trzeba bardzo uważać, bo złe postawienie nogi może kosztować: potłuczenie, złamanie nogi, utratę zębów lub uraz innej części ciała. A ratować tutaj nie ma komu.. :-) Idąc dalej dostrzegamy pierwsze pozostałości I wojny - stanowiska ogniowe ułożone z gorgańskich głazów. Będą one nam towarzyszyły tego dnia aż do wierzchołka Małego Gorganu.
Widzimy usypane kopczyki przypominające te na Czerwonych Wierchach czy Babiej Górze. Zadowoleni rozglądamy się i stwierdzamy, że choć raz drogowskaz dobrze pokazał czas przejścia. Wspólne zdjęcie na Syniaku i dalej w drogę. Niestety pogoda robi się coraz bardziej pochmurna, ale na szczęście bez deszczu.
Na gorganie poszukujemy naszej ścieżki, choć tutaj okazuje się to być bez większego znaczenia. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po jakimś czasie docieramy do miejsca, gdzie tabliczką jest zaznaczony.. Szczyt Syniaka! Czyli cieszyliśmy się zdobyciem szczytu, nie będąc na właściwym szczycie :D Cóż, bywa.
Robimy krótki odpoczynek, wcinamy czekoladę. Przed nami kolejny cel - Mały Gorgan, który wygląda z tego miejsca bardzo imponująco. Za nim dostrzegamy zbocza Doboszanki - to piękny szczyt, ale aktualnie owoc zakazany. Wejście w jej rejon może kosztować nie tylko karę pieniężną, ale też skierowanie sprawy do sądu. Jakoś nie bardzo chcielibyśmy mieć do czynienia z ukraińskim wymiarem sprawiedliwości, więc niestety niemal od początku planowania wyjazdu Doboszanki nie braliśmy pod uwagę.. A szkoda.
Przejście kilku kilometrów po takim rumowisku nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Bardzo szybko zaczynam odczuwać kostki, z którymi raczej w górach nie mam problemów. Tutaj niestety dość często wykręcają się w każdą możliwą stronę. Dodatkowo stawianie stopy nierówno na głazach sprawia, że ból stawów odczuwa się baaaardzo szybko. Oh, zaczynam tęsknić za wygodnymi bieszczadzkimi ścieżkami.. Wrócę na nie w tym roku wyjątkowo chętnie :-) Dodatkowo marsz po głazach wymusza wykonywanie nierównych kroków - raz wysoko, raz nisko, raz krótszych, raz dłuższych, co za to wpływa średnio na kolana. Niby nie podchodzimy w górę, ale tempo mamy wolniejsze niż idąc normalną ścieżką.
Przed Małym Gorganem wzmaga się wiatr - oby tylko nie zaczęło padać, bo schodzenie na polanę dość ostrym zboczem Małego Gorganu stanie się prawdziwą męczarnią.. Na szczęście pogoda jest dla nas w tym momencie łaskawa. Na szczycie wieje dość mocno, zatem szybkie zdjęcia i na odpoczynek schodzimy nieco niżej.
Zejście to początkowo tak dla odmiany wręcz ześlizgiwanie się z drobnym rumowiskiem. Ruchome, niewielkie kamienie i strome zbocze wcale tego nie ułatwiają. Po drodze mijamy turystki chyba z Węgier, które za to zmagają się z morderczym podejściem na szczyt Małego Gorganu. Docieramy nieco niżej, gdzie przy limbach robimy krótki odpoczynek. Trzeba dać odetchnąć nogom..
Docieramy w końcu do Połoniny Blazhiv, gdzie robimy przerwę na jedzenie. Mały Gorgan z tej perspektywy wcale nie jest taki mały, nie mówiąc o sąsiednim Syniaku.
Chcielibyśmy dotrzeć dzisiaj na Połoninę Douha, jednak pogoda staje się coraz mniej pewna. Ruszamy dalej, wkraczając w gęsty, karpacki las. Docieramy do szczytu Babyn Pohar, na którym znajduje się coś, co wygląda jak wyrzutnia do wysyłania ludzi w kosmos..
W międzyczasie lekko skropił nas deszcz - na szczęście kilka kilometrów marszu wiedzie przez las, dzięki czemu nie mokniemy tym razem właściwie wcale. Czeka nas za to dość strome zejście błotnistą ścieżką. Teraz trzeba uważać, żeby nie zjechać w dół na błocie ;-) Po drodze wyprzedzamy kilkunastoosobową grupę młodzieży.
Ciągle wędrujemy czerwonym szlakiem, będącym częścią szlaku Wschodniokarpackiego. Kilka kilometrów wędrówki lasem do Przełęczy Stoły dłuży się niemiłosiernie. Błoto, las, las, błoto bez końca. Na skrzyżowaniu szlaków spotykamy Ukraińców - krótka wymiana zdań: skąd, dokąd, gdzie się nocowało, gdzie będzie się spało dziś, taka górska klasyka. Gdy mówimy o tym, że zmierzamy na Połoninę Douha mówią nam o tym, że jest tam kemping: można się umyć, a i jakaś sadyba jest.. Hmmm, brzmi dobrze.
Mam wrażenie, że ten odcinek idę cały dzień, droga wydaje się jakby nie miała końca. Żeby było jeszcze ciekawiej, skończyła nam się woda, a po drodze nie mijaliśmy od rana żadnego źródła. Całe szczęście, że nie ma upału. Brak wody rekompensują nam bardzo smaczne jagody, rosnące po drodze :-)
Gdy naszym oczom ukazuje się niepozorna, bardzo zarośnięta Przełęcz Stoły, ponownie zaczyna kropić deszcz. Okazuje się, że obok jest coś przypominającego trochę ziemiankę przykrytą azbestem i jakimiś foliami, wewnątrz jest nawet piec. O, ktoś zostawił też ogórki w słoiku i świeżą cebulę :-) Trafiliśmy w to miejsce idealnie w czas, bo kropienie deszczu przechodzi w regularną ulewę, którą postanawiamy przeczekać w tym schronie.
Przełęcz na przełomie 1914/1915 roku była miejscem częstego przemieszczania się Legionów Polskich między kolejnymi gorgańskimi dolinami. Przeczekując na ustanie opadów dogania nas wyprzedzona wcześniej grupa młodzieży. Do schronu wchodzi kobieta na oko po 50-tce i pyta nas, czy będziemy tutaj dzisiaj spać. Odpowiadamy, że nie, chcemy tylko przeczekać deszcz. Zwołuje zatem całą grupę i zaczynają obok rozkładać namioty. Patrzymy na te dzieciaki wysmarowane błotem, w mokrych kurtkach, ubłoconych trampkach. Widać po nich jedno: mimo słabej pogody i perspektywy spania w wilgotnym namiocie śmieją się i szaleją. Widać też wszechobecny chaos i to, że dwoje opiekunów chyba nie za bardzo jest w stanie nad nimi zapanować :D
Podbiega do nas dziewczynka, myślę, że nie miała wiecej jak 9-10 lat. Nie wstydzi się nikogo i niczego i zaczyna nas odpytywać jak przy tablicy:
A wy ze Lwowa?
- my z Polszy.
Z Polszy.. A wy muż i żona?
- nie.
Brat i siestra?
- nie.
Aaaaaaaaa, wy przyjaciele, da?
- da.
Mała mogłaby z powodzeniem pracować w KGB, tak wyszczekanego dziecka dawno nie spotkałam :D Za chwilę małą przywołuje opiekunka: “zaspokojitisia, jak wy pokazujete Ukrainu w switi?! (Uspokój się, jak pokazujesz Ukrainę w świecie?!) Stwierdzamy, że to znak, żeby dalej ruszyć w drogę z tego miejsca :D
Mała wróciła do swoich koleżanek rozstawiać pałatku, czyli namiot. Do nas podchodzą opiekunowie - zamieniamy kilka zdań. Mówią, że to obóz wędrowny z Połtawy. Pan nawet służył kiedyś w wojsku w Legnicy - no to było przynajmniej 28 lat temu, gdy stacjonowały tam jeszcze wojska ZSRR. Klasyczna rozmowa: skąd, dokąd, jak pogoda, gdzie nocleg, od kiedy, do kiedy, jakie prognozy.
Deszcz ustał zupełnie, więc ruszamy dalej. Do naszego dzisiejszego celu coraz bliżej, choć zmęczenie daje się już mocno odczuć, szczególnie po godzinnym, przymusowym odpoczynku. Buczynowy las oznacza co? Oznacza wyjątkowo dużo błota..
Po niespełna godzinie wychodzimy powyżej lasu na Połoninę Douha, czyli Połonię Długą. Witają nas chmury przepływające przez granie, stary słupek na dawnej granicy polsko-czechosłowackiej i wiatr. Najważniejsze, że jeszcze chwila, jeszcze moment.. I będzie nocleg :D
Tylko gdzie.. Rozglądamy się i na skraju połoniny dostrzegamy jakiś budynek. Idziemy więc w jego stronę w nadziei, że uda nam się znowu spać gdzieś pod jakimś dachem. A może to ten kemping, o którym mówili turyści? W sumie blisko Bukovela, więc kto wie..
Docieramy do tego tajemniczego budynku - okazuje się to być jakiś budynek ochrony, a obok jest budynek z tarasem, gdzie widnieje nazwa jakiejś knajpy. Wszędzie pusto, wszystko zamknięte i monitorowane. Obiekty zatem pewnie czynne tylko w sezonie narciarskim, gdyż jest tu malutki wyciąg z Bukovela. Cóż, chyba jednak będzie spanie w namiocie.. Poniżej była staja pasterska, więc musi być gdzieś tam woda. Rafał zbiera butelki i udaje się do pasterzy po wodę, ja zostaję z plecakami. Mając na uwadze jedną z wizyt w staji pasterskiej w maju mówię, żeby zapytać - może mają kawałek kąta dla nas na noc.. Wzmaga się wiatr, a ja kontempluję swoje obuwie:
Tadam! Mamy dobrą wiadomość - u pasterzy znajdzie się dla nas kawałek miejsca, ale przygoda! Bierzemy plecaki i ruszamy w dół do pasterskiej staji. Siadamy na chwilę na ławce i z budynku obok słyszymy jakiś głos.. Hucuł chyba gadał z krowami, poza nim nikt nie wyszedł z tego budynku z wiadrem mleka :D W końcu wychodzi i mówi z uśmiechem na twarzy:
- zdejmite ruksaki, chodite kuszać.
Pasterz wygląda na “szefa”, zaprasza nas do budynku staji, gdzie prowadzi się wszystkie procesy przerabiania mleka. Wewnątrz płonie ognisko, podgrzewa się mleko w ogromnym kotle, na ścianach wiszą już sery w trakcie produkcji.
- poprobujte naszoho sira, majete tut pomidorki, ogoreczku, chlib. Kuszajte, kuszajte.
Zajadamy się różnymi przepysznymi serami, a pasterz wraca do pracy. Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni gościnnością tych prostych ludzi - dzielą się z nami tym, co mają, a mają naprawdę niewiele: skromne szopy, proste jedzenie. Dookoła góry i zwierzęta. Bacznie rozglądamy się w miejscu, które bije naturalnością - w końcu to nie jest tatrzańska bacówka przy szlaku, gdzie ser przygotowuje się obecnie jedynie na pokaz dla turystów, bo z pasterstwa to już w naszych górach właściwie nikt nie żyje. Hucułowie za to przebywają na wysokich połoninach od wczesnej wiosny do późnej jesieni, z dala od domu.
Przychodzi drugi z pasterzy, wita się z nami i przedstawia się jako Aleksej.
Skąd wy rodom?
- z Polszi.
To wy nasi druzi (przyjaciele).
- da, i susidy.
Wraca nasz gospodarz i zabiera nas, aby pokazać sąsiednią chatynę, w której możemy się rozgościć. Okazuje się, że to jego “mieszkanie”. Mówi, że możemy spać nawet na jego pryczy, on wróci później i położy się obok nas. Mamy swoje karimaty i śpiwory, więc rozgościmy się na podłodze. Dla nas ten dzisiejszy nocleg to zapewnienie, że Ktoś nad nami naprawdę czuwa - gdy tylko przyszliśmy do pasterzy zaczął padać dość mocny deszcz. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że od tej chwili ten deszcz niemal bez przerwy będzie padał kolejnych ponad 36 godzin..
Oglądamy odświętne ubrania naszego gospodarza - niezwykłe to przeżycie zobaczyć huculski strój, który jest nadal używany przez prawdziwego pasterza, spędzającego całe lato na połoninie.
Deszcz za oknem leje, a my powoli rozkładamy nasz sprzęt do spania. Nic tak dzisiaj nie cieszy jak to, że nad głową mamy znowu dach, a do tego przyjmują nas tak prości i gościnni ludzie, dzieląc się tym, co mają, choć mają tak niewiele. To był piękny dzień, zakończony tak wspaniałymi spotkaniami.
Słysząc deszcz uderzający miarowo w dach, dzień kończymy krótkim, acz konkretnym dialogiem:
A mogliśmy teraz być w namiocie..
- mogliśmy teraz być, ale w czarnej dupie..
Wał mgieł oświetlonych przez pierwsze promienie słońca przewala się przez okoliczne szczyty. Wszystko sprawia wrażenie, jakby właśnie budziło się do życia razem ze wstającym dniem. Mgły, wschód słońca, cisza, ani drgnienia wiatru.. Jedynie dźwięk dzwonków z pobliskiej staji pasterskiej, gdzie pasterze wypędzają na połoninę zwierzęta po porannym udoju. Ogrom piękna. Z drugiej strony widok na zachodnią część tak nam bliskiej Czarnohory - na niebie zarysowują się dobrze nam znane kontury Petrosa z jego opadającymi ostro zboczami oraz sąsiadującej z nim Howerli - najwyższego szczytu Ukrainy i całych Beskidów, gdzie udało nam się być w ciągu roku dwa razy.
Rozglądamy się w każdą stronę jak tylko się da. Po nacieszeniu oczu pięknem świata wracamy do kapliczki aby ogarnąć śniadanie i zbierać nasze graty w dalszą drogę. Pogoda jest piękna, jednak niepokój wprowadzają pojawiające się już o 7 rano cumulusy - kto chodzi po górach i choć trochę ogarnia meteorologię ten wie, że to zazwyczaj nie wróży nic super dobrego. A już szczególnie, gdy chmury wypiętrzają się po 7 rano, czyli bardzo wcześnie.
O 7:30 ruszamy w drogę, do czego bardzo zachęca nas piękna, słoneczna pogoda. Po drodze mijamy dwa biwaki ukraińskich turystów, pozdrawiamy się i zaczynamy podejście na Syniak. Na szczęście mimo słońca temperatura jest w sam raz do wędrowania, czyli nie ma skwaru. Dzięki noclegowi dość wysoko bardzo szybko osiągamy piętro kosodrzewiny, gdzie rozpoczynamy walkę z żerepem, czyli właśnie kosówką, rosnącą tutaj do ogromnych rozmiarów.
Na szczęście jest trochę powodów, aby robić krótkie przystanki - pozostające w dolinach mgły dodają widokom dodatkowego uroku..
Choć przejrzystość powietrza nie pozwala na bardzo rozległe obserwacje, to i tak nie narzekamy - jest po prostu pięknie.
Po zmaganiach z kosodrzewiną przychodzi czas na dreptanie po gorganie. Trzeba bardzo uważać, bo złe postawienie nogi może kosztować: potłuczenie, złamanie nogi, utratę zębów lub uraz innej części ciała. A ratować tutaj nie ma komu.. :-) Idąc dalej dostrzegamy pierwsze pozostałości I wojny - stanowiska ogniowe ułożone z gorgańskich głazów. Będą one nam towarzyszyły tego dnia aż do wierzchołka Małego Gorganu.
Widzimy usypane kopczyki przypominające te na Czerwonych Wierchach czy Babiej Górze. Zadowoleni rozglądamy się i stwierdzamy, że choć raz drogowskaz dobrze pokazał czas przejścia. Wspólne zdjęcie na Syniaku i dalej w drogę. Niestety pogoda robi się coraz bardziej pochmurna, ale na szczęście bez deszczu.
Na gorganie poszukujemy naszej ścieżki, choć tutaj okazuje się to być bez większego znaczenia. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po jakimś czasie docieramy do miejsca, gdzie tabliczką jest zaznaczony.. Szczyt Syniaka! Czyli cieszyliśmy się zdobyciem szczytu, nie będąc na właściwym szczycie :D Cóż, bywa.
Robimy krótki odpoczynek, wcinamy czekoladę. Przed nami kolejny cel - Mały Gorgan, który wygląda z tego miejsca bardzo imponująco. Za nim dostrzegamy zbocza Doboszanki - to piękny szczyt, ale aktualnie owoc zakazany. Wejście w jej rejon może kosztować nie tylko karę pieniężną, ale też skierowanie sprawy do sądu. Jakoś nie bardzo chcielibyśmy mieć do czynienia z ukraińskim wymiarem sprawiedliwości, więc niestety niemal od początku planowania wyjazdu Doboszanki nie braliśmy pod uwagę.. A szkoda.
Przejście kilku kilometrów po takim rumowisku nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Bardzo szybko zaczynam odczuwać kostki, z którymi raczej w górach nie mam problemów. Tutaj niestety dość często wykręcają się w każdą możliwą stronę. Dodatkowo stawianie stopy nierówno na głazach sprawia, że ból stawów odczuwa się baaaardzo szybko. Oh, zaczynam tęsknić za wygodnymi bieszczadzkimi ścieżkami.. Wrócę na nie w tym roku wyjątkowo chętnie :-) Dodatkowo marsz po głazach wymusza wykonywanie nierównych kroków - raz wysoko, raz nisko, raz krótszych, raz dłuższych, co za to wpływa średnio na kolana. Niby nie podchodzimy w górę, ale tempo mamy wolniejsze niż idąc normalną ścieżką.
Przed Małym Gorganem wzmaga się wiatr - oby tylko nie zaczęło padać, bo schodzenie na polanę dość ostrym zboczem Małego Gorganu stanie się prawdziwą męczarnią.. Na szczęście pogoda jest dla nas w tym momencie łaskawa. Na szczycie wieje dość mocno, zatem szybkie zdjęcia i na odpoczynek schodzimy nieco niżej.
Zejście to początkowo tak dla odmiany wręcz ześlizgiwanie się z drobnym rumowiskiem. Ruchome, niewielkie kamienie i strome zbocze wcale tego nie ułatwiają. Po drodze mijamy turystki chyba z Węgier, które za to zmagają się z morderczym podejściem na szczyt Małego Gorganu. Docieramy nieco niżej, gdzie przy limbach robimy krótki odpoczynek. Trzeba dać odetchnąć nogom..
Docieramy w końcu do Połoniny Blazhiv, gdzie robimy przerwę na jedzenie. Mały Gorgan z tej perspektywy wcale nie jest taki mały, nie mówiąc o sąsiednim Syniaku.
Chcielibyśmy dotrzeć dzisiaj na Połoninę Douha, jednak pogoda staje się coraz mniej pewna. Ruszamy dalej, wkraczając w gęsty, karpacki las. Docieramy do szczytu Babyn Pohar, na którym znajduje się coś, co wygląda jak wyrzutnia do wysyłania ludzi w kosmos..
W międzyczasie lekko skropił nas deszcz - na szczęście kilka kilometrów marszu wiedzie przez las, dzięki czemu nie mokniemy tym razem właściwie wcale. Czeka nas za to dość strome zejście błotnistą ścieżką. Teraz trzeba uważać, żeby nie zjechać w dół na błocie ;-) Po drodze wyprzedzamy kilkunastoosobową grupę młodzieży.
Ciągle wędrujemy czerwonym szlakiem, będącym częścią szlaku Wschodniokarpackiego. Kilka kilometrów wędrówki lasem do Przełęczy Stoły dłuży się niemiłosiernie. Błoto, las, las, błoto bez końca. Na skrzyżowaniu szlaków spotykamy Ukraińców - krótka wymiana zdań: skąd, dokąd, gdzie się nocowało, gdzie będzie się spało dziś, taka górska klasyka. Gdy mówimy o tym, że zmierzamy na Połoninę Douha mówią nam o tym, że jest tam kemping: można się umyć, a i jakaś sadyba jest.. Hmmm, brzmi dobrze.
Mam wrażenie, że ten odcinek idę cały dzień, droga wydaje się jakby nie miała końca. Żeby było jeszcze ciekawiej, skończyła nam się woda, a po drodze nie mijaliśmy od rana żadnego źródła. Całe szczęście, że nie ma upału. Brak wody rekompensują nam bardzo smaczne jagody, rosnące po drodze :-)
Gdy naszym oczom ukazuje się niepozorna, bardzo zarośnięta Przełęcz Stoły, ponownie zaczyna kropić deszcz. Okazuje się, że obok jest coś przypominającego trochę ziemiankę przykrytą azbestem i jakimiś foliami, wewnątrz jest nawet piec. O, ktoś zostawił też ogórki w słoiku i świeżą cebulę :-) Trafiliśmy w to miejsce idealnie w czas, bo kropienie deszczu przechodzi w regularną ulewę, którą postanawiamy przeczekać w tym schronie.
Przełęcz na przełomie 1914/1915 roku była miejscem częstego przemieszczania się Legionów Polskich między kolejnymi gorgańskimi dolinami. Przeczekując na ustanie opadów dogania nas wyprzedzona wcześniej grupa młodzieży. Do schronu wchodzi kobieta na oko po 50-tce i pyta nas, czy będziemy tutaj dzisiaj spać. Odpowiadamy, że nie, chcemy tylko przeczekać deszcz. Zwołuje zatem całą grupę i zaczynają obok rozkładać namioty. Patrzymy na te dzieciaki wysmarowane błotem, w mokrych kurtkach, ubłoconych trampkach. Widać po nich jedno: mimo słabej pogody i perspektywy spania w wilgotnym namiocie śmieją się i szaleją. Widać też wszechobecny chaos i to, że dwoje opiekunów chyba nie za bardzo jest w stanie nad nimi zapanować :D
Podbiega do nas dziewczynka, myślę, że nie miała wiecej jak 9-10 lat. Nie wstydzi się nikogo i niczego i zaczyna nas odpytywać jak przy tablicy:
A wy ze Lwowa?
- my z Polszy.
Z Polszy.. A wy muż i żona?
- nie.
Brat i siestra?
- nie.
Aaaaaaaaa, wy przyjaciele, da?
- da.
Mała mogłaby z powodzeniem pracować w KGB, tak wyszczekanego dziecka dawno nie spotkałam :D Za chwilę małą przywołuje opiekunka: “zaspokojitisia, jak wy pokazujete Ukrainu w switi?! (Uspokój się, jak pokazujesz Ukrainę w świecie?!) Stwierdzamy, że to znak, żeby dalej ruszyć w drogę z tego miejsca :D
Mała wróciła do swoich koleżanek rozstawiać pałatku, czyli namiot. Do nas podchodzą opiekunowie - zamieniamy kilka zdań. Mówią, że to obóz wędrowny z Połtawy. Pan nawet służył kiedyś w wojsku w Legnicy - no to było przynajmniej 28 lat temu, gdy stacjonowały tam jeszcze wojska ZSRR. Klasyczna rozmowa: skąd, dokąd, jak pogoda, gdzie nocleg, od kiedy, do kiedy, jakie prognozy.
Deszcz ustał zupełnie, więc ruszamy dalej. Do naszego dzisiejszego celu coraz bliżej, choć zmęczenie daje się już mocno odczuć, szczególnie po godzinnym, przymusowym odpoczynku. Buczynowy las oznacza co? Oznacza wyjątkowo dużo błota..
Po niespełna godzinie wychodzimy powyżej lasu na Połoninę Douha, czyli Połonię Długą. Witają nas chmury przepływające przez granie, stary słupek na dawnej granicy polsko-czechosłowackiej i wiatr. Najważniejsze, że jeszcze chwila, jeszcze moment.. I będzie nocleg :D
Tylko gdzie.. Rozglądamy się i na skraju połoniny dostrzegamy jakiś budynek. Idziemy więc w jego stronę w nadziei, że uda nam się znowu spać gdzieś pod jakimś dachem. A może to ten kemping, o którym mówili turyści? W sumie blisko Bukovela, więc kto wie..
Docieramy do tego tajemniczego budynku - okazuje się to być jakiś budynek ochrony, a obok jest budynek z tarasem, gdzie widnieje nazwa jakiejś knajpy. Wszędzie pusto, wszystko zamknięte i monitorowane. Obiekty zatem pewnie czynne tylko w sezonie narciarskim, gdyż jest tu malutki wyciąg z Bukovela. Cóż, chyba jednak będzie spanie w namiocie.. Poniżej była staja pasterska, więc musi być gdzieś tam woda. Rafał zbiera butelki i udaje się do pasterzy po wodę, ja zostaję z plecakami. Mając na uwadze jedną z wizyt w staji pasterskiej w maju mówię, żeby zapytać - może mają kawałek kąta dla nas na noc.. Wzmaga się wiatr, a ja kontempluję swoje obuwie:
Tadam! Mamy dobrą wiadomość - u pasterzy znajdzie się dla nas kawałek miejsca, ale przygoda! Bierzemy plecaki i ruszamy w dół do pasterskiej staji. Siadamy na chwilę na ławce i z budynku obok słyszymy jakiś głos.. Hucuł chyba gadał z krowami, poza nim nikt nie wyszedł z tego budynku z wiadrem mleka :D W końcu wychodzi i mówi z uśmiechem na twarzy:
- zdejmite ruksaki, chodite kuszać.
Pasterz wygląda na “szefa”, zaprasza nas do budynku staji, gdzie prowadzi się wszystkie procesy przerabiania mleka. Wewnątrz płonie ognisko, podgrzewa się mleko w ogromnym kotle, na ścianach wiszą już sery w trakcie produkcji.
- poprobujte naszoho sira, majete tut pomidorki, ogoreczku, chlib. Kuszajte, kuszajte.
Zajadamy się różnymi przepysznymi serami, a pasterz wraca do pracy. Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni gościnnością tych prostych ludzi - dzielą się z nami tym, co mają, a mają naprawdę niewiele: skromne szopy, proste jedzenie. Dookoła góry i zwierzęta. Bacznie rozglądamy się w miejscu, które bije naturalnością - w końcu to nie jest tatrzańska bacówka przy szlaku, gdzie ser przygotowuje się obecnie jedynie na pokaz dla turystów, bo z pasterstwa to już w naszych górach właściwie nikt nie żyje. Hucułowie za to przebywają na wysokich połoninach od wczesnej wiosny do późnej jesieni, z dala od domu.
W pasterskiej staji.. Nad ogniskiem wisi werklug z kotłem do podgrzewania mleka. |
Przychodzi drugi z pasterzy, wita się z nami i przedstawia się jako Aleksej.
Skąd wy rodom?
- z Polszi.
To wy nasi druzi (przyjaciele).
- da, i susidy.
Wraca nasz gospodarz i zabiera nas, aby pokazać sąsiednią chatynę, w której możemy się rozgościć. Okazuje się, że to jego “mieszkanie”. Mówi, że możemy spać nawet na jego pryczy, on wróci później i położy się obok nas. Mamy swoje karimaty i śpiwory, więc rozgościmy się na podłodze. Dla nas ten dzisiejszy nocleg to zapewnienie, że Ktoś nad nami naprawdę czuwa - gdy tylko przyszliśmy do pasterzy zaczął padać dość mocny deszcz. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że od tej chwili ten deszcz niemal bez przerwy będzie padał kolejnych ponad 36 godzin..
Pasterze to bardzo religijni ludzie - w stajach obrazków pod dostatkiem, a najczęstszym powitaniem jest "Slawa Isusu Chrystu". |
Oglądamy odświętne ubrania naszego gospodarza - niezwykłe to przeżycie zobaczyć huculski strój, który jest nadal używany przez prawdziwego pasterza, spędzającego całe lato na połoninie.
Deszcz za oknem leje, a my powoli rozkładamy nasz sprzęt do spania. Nic tak dzisiaj nie cieszy jak to, że nad głową mamy znowu dach, a do tego przyjmują nas tak prości i gościnni ludzie, dzieląc się tym, co mają, choć mają tak niewiele. To był piękny dzień, zakończony tak wspaniałymi spotkaniami.
Słysząc deszcz uderzający miarowo w dach, dzień kończymy krótkim, acz konkretnym dialogiem:
A mogliśmy teraz być w namiocie..
- mogliśmy teraz być, ale w czarnej dupie..
Komentarze
Prześlij komentarz