Gorgany 2018. Połonina Douha - Rafajłowa
Gdy otwieram oczy przed 6 rano słyszę tylko naszego pasterza-gospodarza, który zbiera się do zwierząt, uderzanie deszczu w dach i szum płynącej wody na zewnątrz. Tak było zresztą całą noc - w nocy słychać było jeszcze równe uderzanie kropel wody o podłogę, na której spaliśmy - dach delikatnie przeciekał w dwóch miejscach. Zamykam oczy i dalej leżę w ciepłym, suchym śpiworze. Może jednak deszcz przestanie padać..
Około 8 za oknem przestaje padać, ale za chwilę znowu leje.. Zastanawiamy się, co zrobić - ostatecznie jednak decydujemy się zbierać manaty i ruszać dalej do Rafajłowej zgodnie z planem. Herbata, zjadamy śniadanie, zbieramy się. Chcemy kupić trochę sera od naszych pasterzy na dalszą drogę, ale ponownie zapraszają nas na śniadanie, nim ruszymy w dalszą drogę. Sery, chleb, sało z cebulą (słonina), ogórki.. Prosto, ale niezwykle smacznie. W międzyczasie nasz gospodarz opowiada trochę o rodzajach sera i przetwarzaniu mleka. O poranku witają się z nami i między sobą zwrotem “Slawa Isusu Christu”, co w Karpatach ukraińskich nie jest niczym niezwykłym tak jak kiedyś nie było niczym nadzwyczajnym w Polsce pozdrowienie “Szczęść Boże”. Szczególnie, gdy pozdrawiało się kogoś pracującego w polu. Ostatnio gdy pod Wielką Rycerzową tak pozdrowiłam kobiety zbierające jagody wyglądały na bardzo zaskoczone, ale z radością i uśmiechem na twarzy odwzajemniły pozdrowienie :-)
Dopakowujemy się i dalej w drogę. Chwilę zagaduje jeszcze drugi z pasterzy, Aleksej - mówi o tym, że Ukraina upada, że została rozkradziona przez “Julki i Poroszenki” i że nic przez działania oligarchów nie zmienia się w życiu przeciętnych ludzi.
Deszcz na chwilę ustał, zatem stwierdzamy, że to idealny moment, aby ruszyć. Chcemy zapłacić za ser i nocleg - za ser pasterz podaje cenę 60 hrywien (8,50zł za kilogram), a o pieniądzach za nocleg nie chce nawet słyszeć. Zostawiamy pieniędzy nieco więcej tłumacząc się, że nie mamy drobniej i już. Pożegnanie, życzenie sobie nawzajem wszystkiego dobrego, plecaki na plecy i w drogę.. Wdrapujemy się ponownie na grzbiet Połoniny Długiej i ruszamy na północny-zachód.
Po kilkunastu minutach znowu pada, a my wychodzimy na otwartą przestrzeń. Do tego wieje wiatr, więc deszcz staje się jeszcze bardziej uciążliwy. Ważne, że w Rafajłowej jest jakaś szansa na normalny nocleg. Normalny znaczy: pod dachem, z ciepłym prysznicem i może nawet na łóżku :-)
Na zmianę tylko kropi lub leje. Większość naszej drogi dzisiaj ma przebiegać przez las, na który niecierpliwie czekamy. Szkoda, że pogoda nie pozwala nam na oglądanie widoków z Połoniny Długiej - skoro w czasie deszczu, gdy widoki przecierają się tylko na chwilę jest tak pięknie, to jak genialnie musi być przy ładnej pogodzie.
W końcu wkraczamy w las, gdzie czeka nas.. Błoto :-) Bajora często wymagają obchodzenia bokiem, przez krzaki. Średnio przyjemnie chodzi się w mokrych krzakach, na dodatek w ponczach przeciwdeszczowych, które zaczepiają o każdą gałąź.
Kolejnym punktem naszej wędrówki, jeszcze przed Rafajłową, będzie Połonina Płoska. Na razie od Połoniny Długeij wędrujemy przez las, mijając kolejne słupki dawnej polskiej granicy. Niektóre zachowane lepiej, niektóre gorzej, jeszcze inne wyciągnięte leżą obok.. Napawa mnie to zawsze pewną nostalgią i przemyśleniami o tym, że jeszcze nie tak dawno sięgała tutaj Polska, a nawet jeszcze wiele dalej na południe, aż do obecnej rumuńskiej granicy. Tyle gór mieliśmy w Polsce!
W końcu las się kończy i docieramy do Połoniny Płoska. Chmury i mgły choć na chwilę przecierają się, pozwalając nam na zobaczenie czegoś więcej niż las i błoto :) Tak dla odmiany w oddali słyszymy grzmoty - dziwna sprawa, bo temperatura raczej nie przekraczała 17 stopni. Korzystamy z tego, że widać cokolwiek i że od 5 minut nie pada deszcz - to dobra okazja, aby posilić się serem od naszych pasterzy.
Chmury znowu zasnuły całe niebo, a grzmoty wydają się być coraz bliższe, zatem kończymy jedzenie i ruszamy dalej, by jak najszybciej zejść ponownie w las. Chmury wpełzają na połoninę, co powoduje, że w otwartym terenie trzeba być czujnym jeśli chodzi o dalszą ścieżkę. Rozglądam się za trawersem szczytu Połoniny Płoskiej, ale nic tu nie widać. Pomocna przydaje się aplikacja mapy.cz, która lokalizuje nas w terenie i pozwala odnaleźć w ogóle niewidoczną ścieżkę.
W lesie jak to lesie - błoto, a początek zejścia to dodatkowo wąska ścieżka zarośnięta przez krzaki, łopuchy i inne chaszcze. Oczywiście ścieżką płynie woda. Ponownie dopada nas ulewa - dobrze, że tego dnia idziemy już tylko w dół, byle do Rafajłowej. Niewiele powyżej Rafajłowej oprócz ulewy mamy niezłą burzę - zatrzymujemy się na chwilę, by przeczekać choć największe pioruny i najmocniejszy deszcz. W końcu słyszymy szum potoku, co oznacza, że jesteśmy blisko naszego dzisiejszego celu. I wszystko byłoby cudownie gdyby nie fakt, że aby wejść na drogę wiodącą do wsi musimy go przekroczyć. A mostu tutaj nie ma.. Przez szacunek do czytelników nie napiszę, jakich słów się wtedy używa. Ale mniej więcej: “o jakże piękna aura tego lata, a kłody drewna czmychają prędko mknąc z nurtem tej jakże wspaniałej rzeki..” ;-)
Przejście w bród przy aktualnym stanie to pewna śmierć - z potoku zrobiła się rwąca rzeka, niosąca potężne kłody i wszystko inne, co woda napotkała po drodze. Stoimy w miejscu, gdzie mniejszy potok wpada właśnie do Doużyńca, którego przekroczenie jest w tym momencie zupełnie niemożliwe. Dookoła wali piorunami, z nieba deszcz leje się jak z cebra, a my stoimy pośrodku niczego, mając do centrum wsi tak blisko, a zarazem tak daleko. Nie pozostaje zrobić nic innego jak ściągać buty i skarpety, przekroczyć wspomniany wyżej mniejszy potok i iść przez krzaki wzdłuż rzeki do wsi, mając nadzieję, że w końcu będzie jakiś mostek, który pozwoli nam dostać się do Rafajłowej.
Zdejmuję buty i skarpety, biorę je w garść i przechodzimy przez potok. W sumie to chyba jakbym ich nie zdjęła to byłoby dokładnie to samo - w butach i tak od dłuższego czasu już dobrze chlupie. Zaczynamy przedzierać się przez krzaki, później płoty i miejscowe zagrody, a burza jakoś nie ma zamiaru od nas w tym momencie odejść. W tym boju ginie mój płaszcz przeciwdeszczowy - poległ na krzakach, a ostatecznie porwał się niemal w pół, gdy przechodziłam przez jeden z płotów. Jak wygląda się po całym dnu wędrówki w błocie, deszczu i z ciężkim plecakiem? Mniej więcej tak :)
Radości, jaka w nas wstąpiła, gdy ujrzeliśmy mostek, nie jestem w stanie opisać. To był widok cieszący chyba bardziej tego dnia niż perspektywa ciepłego prysznica, jedzenia i suchego łóżka. Kto nie przeżył podobnej historii może mieć problem ze zrozumieniem, że można tak bardzo ucieszyć się z widoku marnej jakości mostku w zapadłej osadzie tartacznej gdzieś głęboko w Karpatach.. :D
Cieszymy się niesamowicie, bo mostek pozwoli nam znaleźć się na jednej z główniejszych dróg we wsi, co oznacza koniec przedzierania się w deszczu przez krzaki i płoty.
W końcu jesteśmy na normalnej drodze. To nic, że leje, to nic, że siecze piorunami - po trzech dniach drogi jesteśmy wśród jakiejś cywilizacji, jeśli tym mianem można nazwać Rafajłową. Na chwilę zatrzymujemy się pod wiatą z drewnem aby przeczekać wzmagający się deszcz i jeszcze bardziej wzmagające się uderzenia piorunów. Po kilku minutach ruszamy z perspektywą tego, że do centrum wsi, gdzie możemy liczyć na jakikolwiek nocleg, mamy jakieś 3-4km. Idziemy i przyglądamy się okolicznym potokom i strumieniom, które teraz przypominają rwące, niebezpieczne rzeki. Siła żywiołu.. Aż tu nagle za naszymi plecami pojawia się auto. Ba! Nawet bez naszego machania zatrzymuje się - kierowca wysiada i od razu otwiera drzwi z tyłu, oferując nam podwózkę do wsi. Szczęście uśmiecha się do nas po raz kolejny. Autem jedzie młody chłopak z kobietą, możliwe że ze swoją matką. Zamieniamy z nimi kilka słów, ale kobieta i tak najbardziej jest ciekawa, jak i gdzie przeszliśmy przez “riczku” :D A to ci zagadka.. :-)
Wysiadamy przy przystanku na głównym skrzyżowaniu wsi i udajemy się w stronę cerkwi - z wcześniej ogarniętych informacji, potwierdzonych przez miejscowych wynika, że tam znajduje się jeden z ośrodków oferujących komnati (pokoje). W końcu do niego docieramy - jest sklep, a nawet dwa, jest całkiem ładnie wyglądający, drewniany budynek z napisem “Hotel”. Wchodzimy, na dole bufet z opcją ciepłego posiłku.. Wygląda nieźle. Są wolne miejsca i wow, za 120 hrywien od osoby! Bierzemy tę komnatę, bo co tu łazić i szukać w taką pogodę. Przechodzimy do drugiej części budynku, pani podaje nam coś przypominającego kapcie jednorazowe. Wykorzystując chwilową nieuwagę recepcjonistki ściągam buty razem ze skarpetkami i zataczam mokre nogawki spodni - przecież jakby kobieta zobaczyła wodę wypływającą z butów razem ze skarpetą za próg by nas nie wpuściła :D Pokój jak pokój ze wschodnim folklorem - na ścianach jakieś duperele, bożonarodzeniowa szopka, jakieś ususzone liście. Ważne, że łóżko jest suche, pościel czysta, a i jakiś prysznic się znajdzie, choć czystość łazienki pozostawia duuuuuużo do życzenia ;-) Ciekawym elementem wystroju właśnie łazienki jest stary mop wiszący na baterii prysznicowej.. Hotel, panie, czego chcesz?! ;-) Na korytarzu trochę śmierdzi starą brudną szmatą, ale na szczęście w naszym pokoju jest lepiej, co też poprawiliśmy natychmiastowym otwarciem wszystkich okien ;-) Ciekawe miejsce dla lubiących nowe doznania, przygodę i specyficzne klimaty. Jak nie wszystko złoto, co się świeci, a nie każdy facet z widłami to Posejdon, tak samo nie każda buda wyglądająca z zewnątrz dobrze, równie dobrze wygląda w środku :)
Ciepły prysznic i schodzimy na dół zjeść coś ciepłego, korzystając z otwartego bufetu. Podchodzę zapytać panią, czy ma jakieś menu, czy coś takiego.. Odpowiada tylko, że “zaraz” i dalej zajmuje się swoimi rzeczami. Hmmm... Oczekiwanie przy stoliku spędzamy na oglądaniu ukraińskiej telewizji, w dużej mierze zdominowanej przez spoty wyborcze. W końcu, po kilkunastu minutach podchodzi pani: są placki, jest barszcz i warenki, czyli pierogi. Bierzemy placki i barszcz - Za dwie porcje płacimy 120 hrywien, czyli za dwa obiady ponosimy koszt ok. 16zł. Po jedzeniu uskuteczniamy drobne zakupy w magazinie - chipsy, ciastka, wino, woda i inne przysmaki. Za oknem mamy cerkiew, przy której znajduje się pomnik i cmentarz Legionistów Polskich, ale o tym więcej będzie jutro.
Leżąc, jedząc i gawędząc przy otwartym oknie, za którym nadal leje deszcz, zasypiam w ubraniach. Po jakimś czasie budzę się i wskakuję pod suchą kołdrę z nadzieją, że rano nie będzie już padać.
Komentarze
Prześlij komentarz