Między poznanym a nieodkrytym - Bieszczady Wschodnie i Zachodnie

Od powrotu z lipcowych, deszczowych Gorganów, moje myśli krążyły już wokół październikowych Bieszczadów - Wschodnich i Zachodnich. Wszystko wskazuje na to, że przepadłam z kretesem i po uszy zakochałam się w Karpatach Wschodnich, których dotknęłam kilka lat temu w naszych Bieszczadach, a przed rokiem poznałam bliżej w Czarnohorze. Góry to rozległe, niezwykłe, z bogatą historią, w dużej mierze łączącą się z historią naszej Ojczyzny. Jest w człowieku coś takiego, że poznawszy i dotknąwszy czegoś, co dla wielu jest nieosiągalne i odległe, chce sięgać dalej po cele jeszcze dalsze i bardziej niedostępne. Po cele, gdzie odkrywanie sensu ich nazw jest przygodą, a dotykanie mapy jest niemal dotykiem obcej cywilizacji gdzieś na końcu świata.

Tak czułam się, gdy ponad 2 lata temu przeglądałam zdjęcia i mapy Karpat ukraińskich. Obco brzmiące nazwy, nieznajomy teren i zupełnie nieznana rzeczywistość. Coś takiego przeżywam teraz, spoglądając raz na jakiś czas na mapy gór Rumunii - Marmaroszy, w które chcemy dotrzeć za rok. Nazwy trudne do wypowiedzenia, niezrozumiałe, oznakowanie szlaków zupełnie inne. Schron to  nie 'pritulok', a 'cabana'. Szczyt to nie 'hora' a obco brzmiący 'varful'. To te same Karpaty, co u nas i na Ukrainie, a jednak tak bardzo inne. Sprawia to, że w sercu budzi się żyłka odkrywcy, który chce dotknąć, poznać, posmakować. Żyć przez chwilę z tamtymi ludźmi - ich codziennymi zmaganiami, wierzeniami, kulturą i tradycją, odkrywając w ostatnich chwilach krainy, które wraz z rozwojem panoszącej się cywilizacji są pochłaniane przez współczesność.

Czymś pośrednim między tymi dwoma rodzajami poznawania są w ostatnich tygodniach dla mnie Bieszczady. Bo te polskie już tak dobrze znane, Karpaty ukraińskie już nieco oswojone, więc wiadomo, czego się spodziewać. Nazwy osłuchane, oczytane - bliskie, a zarazem odległe, bo rozdzielone sztuczną granicą państw i granicą czasu niezbędnego, aby się w nich znaleźć. I to oddalenie powoduje, że jest w nich coś pociągającego - bo sam dojazd to już przygoda i poświęcenie. A nie poświęca się z własnej woli czasu na coś, czego się nie kocha.

Październik 2017... Widok na Połoninę Wetlińską z okolic Bacówki pod Małą Rawką.

Poświęcam zatem w ostatnich tygodniach czas na Bieszczady, szykując w głowie i plecaku kolejny wyjazd. Czytam wspomnienia z czasów przedwojennych, ale zaglądam też do współczesnych relacji, chcąc przed wyjazdem zapoznać się z Bieszczadami Wschodnimi jak najbliżej. Poznaję Pikuje, Ostre Wierchy, Starostyny, Ruski Put, przez który biegł dawniej szlak z Polski na Węgry. Wyczytuję kolejne wersy o Bojkach - ludzie, który zamieszkiwał Bieszczady od dawien dawna, zaciekawiając przybyszów z odleglejszych krańców II RP swoją innością, odrębnością i kulturą, podobnie jak Huculi, graniczący z Bojkami na południu. Oglądam zdjęcia schroniska na Pikuju, chcąc później, podczas wędrówki, zobaczyć je na połoninie oczyma wyobraźni, bo przecież od wojny ono nie istnieje, a pozostała po nim jedynie jedna samotna kolumna.

Refleksją ostatnich dni, do której mocno przymusiła mnie lektura książek Władysława Krygowskiego - mojego górskiego autorytetu - jest to, że turystyka w moim przypadku już dawno się skończyła. Nie zauważając nawet tego, zupełnie nieświadomie, miejsce turystyki górskiej i ot, zwykłego, nieświadomego chodzenia po górach zajmuje coraz bardziej świadome krajoznawstwo. Kiedy dzieliłam się tym przemyśleniem ze znajomymi, zadali mi pytanie, co zatem rozumiem przez owe krajoznawstwo, realizowane przede wszystkim w górach. Niewiele myśląc, niejako z automatu odpowiedziałam, że to takie chodzenie po górach nie tylko ciałem, ale i duszą, a wraz z nią całym sercem. Chyba lepszego wytłumaczenia w tej chwili nie znajdę, choć wiem, że z biegiem czasu i przeżywaniem kolejnych przygód definicja będzie ewoluowała.

W przededniu wyjazdu w Bieszczady staję przed plecakiem - najwierniejszym towarzyszem wędrówek - i zadaję sobie pytanie: co tym razem przyniesie wędrówka? W jaki sposób ubogacą mnie góry? Bo one przecież zawsze ubogacają i uczą, niezależnie od tego, czy akurat karcą lipcowym ulewnym deszczem, czy nagradzają pięknym słońcem i kolorami jesieni.

Pomysł na trasę tej wędrówki zrodził się z naszych wspólnych pomysłów podczas podróży w Gorgany. Miały być jesienne Bieszczady Wschodnie. Dopowiedziałam tylko, że ciekawym pomysłem byłoby przejście podczas jednego wyjazdu Bieszczadów ukraińskich i polskich. Rafał dodał do tego przejazd Koleją Zakarpacką i przejście do Polski przez Słowację. Tak powstał pomysł, aby przejść całe Bieszczady - jedne, ukochane Bieszczady, które granic nie znają, choć słupki w nich ustawione wyznaczają granice trzech państw: Polski, Słowacji i Ukrainy.

Może tym razem góry będą łaskawsze niż w lipcu i obdarzą nas radością oglądania pięknych widoków i kolorów jesieni w ciepłym, październikowym słońcu :-)
























Komentarze

Popularne posty