Trzy kraje - jedne Bieszczady 2018, cz. 3. Blisko i daleko.

Cała noc w namiocie jest wyjątkowo ciepła. Budzę się kilka razy, ale głownie w celu przewrócenia się na drugi bok, co w śpiworze nie zawsze jest rzeczą prostą. Od ok. 5:30 już niecierpliwie czekam, żeby w końcu zaczęło świtać. Słońce jednak jest nieczułe na moje oczekiwania i przejaśniać się zaczyna dopiero koło 7:30. Jest niemal bezwietrznie, ciepło i brak jakiejkolwiek rosy - to był właśnie ten czas, gdy na szczytach jest cieplej niż w dolinach. Aparaty w garść i wyłazimy z namiotu zobaczyć, jak Bieszczady Wschodnie budzą się do życia.

Poranek na połoninie pod Starostyną.

Może i widywałam bardziej spektakularne wschody słońca - takie z chmurami u stóp, pięknym światłem, wspaniałą widocznością. Ten wschód jednak też jest wyjątkowy i w pewien sposób pełen magii - w końcu od dawna marzyłam, aby taką chwilę przeżywać w tej części Karpat. Na połoninie, gdzie wystarczy odsunąć wejście do namiotu, aby oglądać, jak góry znowu budzą się do życia, a z nimi cały świat..

Wystarczyło otworzyć wejście :)

Robi się coraz cieplej, czas na śniadanie. Kawa, herbata, kanapka, tort - nawet jest świeczka, a funkcję bieszczadzkiego tortu pełni niezniszczalny blok czekoladowy, czyli "ciasto", które jest w stanie przetrwać wszystko :)

Gotujemy jeszcze wodę na herbatę do termosu, by mieć coś na drogę. Z powodu lekkiego wiaterku na połoninie, gotowanie odbywa się w namiocie. Nie byłby to normalny wyjazd, gdyby nie było jakiejś dramaturgii i strat w sprzęcie - w pewnej chwili palnik wywraca się, menażka z wodą wylewa się w namiocie. Nie, żadnych rzeczy w namiocie już nie było, więc nic nie zostało zalane, ale za to rozgrzany palnik wytopił dziurę w podłodze namiotu. Cóż, po powrocie pozostaje mi szukanie łaty do zaklejenia tej dziury.

Po zebraniu wszystkich gratów i dziurawego namiotu ruszamy w nasz dalszy marsz przez połoniny. Na początek dnia wdrapujemy się wschodnim zboczem na samą Starostynę - te kilkadziesiąt metrów podejścia na "dzień dobry" mocno daje nam w kość. Za to widoki ze Starostyny wynagradzają to zmęczenie - polskie Bieszczady widoczne lepiej niż wczoraj, a na dodatek przybliżamy się do nich z każdym krokiem.

Ku Polsce.

Wędrujemy dalej - dzisiaj musimy dotrzeć przed 16:40 do Sianek, skąd Koleją Zakarpacką chcemy przenieść się do Wielkiego Bereznego w okolicę przejścia ukraińsko - słowackiego. Z tego powodu nie możemy pozwolić sobie na zbyt długie odpoczynki - nie wiemy, ile finalnie zajmie nam droga. Do Sianek mamy ponad 17km wędrówki. Drepczemy przez Drohobycki Kamień, Kińczyk, Przełęcz Kut.


W rejonie Kruhły mamy ostatnie miejsce spoglądania na polskie Bieszczady przed wejściem do lasu. Szczyty zdają się być dosłownie na wyciągnięcie ręki - nie są już odległe, nie są zamglone, nic innego ich nie przysłania. Wyrosła przed nami Tarnica, zakazany Kińczyk Bukowski, Halicz, dalej Połonina Caryńska i Wetlińska. Z tej perspektywy wyglądają na góry ogromne, potężne, niezwykle rozległe. O wiele więcej w nich z tej strony majestatu i potęgi niż patrząc na te same szczyty z polskiej strony. Serce i nogi najchętniej rzuciłyby się prosto przez Przełęcz Użocką, nie zważając na granicę dzielącą Polskę i Ukrainę - granicę podobno najbardziej strzeżoną w całej Europie, będącą często miejscem przemytu ludzi, używek, broni i czego dusza zapragnie. 500 zł mandatu od Straży Granicznej po polskiej stronie za nielegalne przekroczenie granicy jeszcze dałoby się znieść jako cenę wspomnień i chwili szaleństwa, ale ciekawe, jakie kary (oprócz powrotu przez Lwów lub Kijów) mają dla nielegalnych ukraińscy pogranicznicy. Czasem korci mnie, żeby przemknąć między słupkami na tę drugą stronę tylko po to żeby sprawdzić, jak to z pilnowaniem tej granicy jest naprawdę.. ;-)

Ten widok przypomina mi, że nie zawsze miarą odległości są kilometry. To, co czasem wydaje się bliskie, w rzeczywistości jest bardziej odległe niż to, czego wzrok nie może sięgnąć. Od polskich Bieszczadów już nie oddzielają mnie długie kilometry marszu, ale granica formalności i papierów oznajmiająca, że zbliżamy się do świata codzienności.

Zapamiętuję ten piękny widok polskich Bieszczadów, chcąc zachować go bardzo mocno w pamięci. Są takie widoki, które człowiek w głębi serca zachowuje na zawsze, kolekcjonuje w odpowiednich szufladach pamięci, a później dzięki nim przywołuje kolejne wspomnienia, wyciągając je niczym kolejne rzeczy z plecaka po zakończonej wędrówce. Dołączam go do albumu moich ulubionych widoków obok widoku z Halicza, Przełęczy Bukowskiej, Popa Iwana Czarnohorskiego i Syniaka.

Polskie Bieszczady już blisko.

Do Sianek jest już coraz bliżej, zatem postanawiamy zrobić sobie przerwę na odpoczynek i jedzenie na wzgórzach powyżej wsi Karpackie. Sielankowe wzgórza, ciepłe słońce, ludzi brak i niesamowity jesienny widok na całe Pasmo Pikuja, które właśnie kończymy przechodzić. Wymarzony urlop.

Z widokiem na pasmo Pikuja..

Omijając zalesiony szczyt Pereiby wędrujemy jakąś drogą, mając nadzieję trafić finalnie do Sianek. Skończyła nam się woda, źródeł nadal jak nie było, tak nie ma. Znowu jedynym marzeniem staje się ugaszenie pragnienia, które potęguje słońce wyjątkowo przypiekające jak na drugą połowę października. Między sobą wymieniamy się tylko pomysłami, czego to się nie napijemy po dotarciu do sklepu. Człowiek w takich sytuacjach ma nagle takie bardzo proste oczekiwania i marzenia: woda, piwo, kwas chlebowy, cola, jakieś zwykłe lody z zamrażalnika. Pragnienie jest na tyle duże, że nawet na czystsze kałuże spoglądamy łakomym okiem - woda wydaje się być taka czysta, może by tak..

W końcu spełniają się dwa życzenia - nareszcie widać na horyzoncie Sianki! Po kolejnych kilkudziesięciu metrach spełnia się drugie życzenie - przy samej drodze mamy źródło z czystą, zimną, spływającą po wielkim liściu wodą. Nie wiem, czy kiedykolwiek zwykła woda ze źródła smakowała mi tak bardzo, ale oprócz ugaszenia pragnienia umysły stają się jakby odświeżone i na powrót wraca chęć do życia.


Docieramy do Przełęczy Użockiej i głównej drogi. Pozostaje nam dreptanie do dworca kolejowego. Sianki są położone na wzgórzach, nieco na uboczu - główna droga niejako mija miejscowość. Po drodze dostrzegamy żółte znaki szlaku, który zgodnie z mapą powinien doprowadzić nas do stacji kolejowej. Idziemy przez wysoką trawę, w końcu na którymś kolejnym słupie znaków już nie ma. Takie to oblicza ukraińskiego znakarstwa - namalować kilka znaków i urwać malowanie tak, żeby turysta został w czarnej dupie pośrodku niczego.

Sianki.

Odnajdujemy w końcu polną drogę, która doprowadza nas do torów - torami wędrujemy aż do stacji Sianki, podziwiając cały czas Kińczyk Bukowski, leżący już po polskiej stronie słupków granicznych.

Widok z Sianek na polskie Bieszczady.

Sianki zostały po wojnie podzielone granicą - część została w Polsce, większa część na Ukrainie. Polska strona jest wyludniona - oprócz Grobu Hrabiny i szlaku do Źródeł Sanu nie ma tam niczego. Po ukraińskiej stronie wieś sprawia wrażenie zapomnianej przez świat - po przedwojennych czasach, gdy miejscowość była znanym ośrodkiem narciarskim, istniały liczne restauracje, trzy schroniska, skocznia narciarska i tor saneczkowy, nie zostało już nic.

Niby na granicy z Polską, a jakby na końcu świata - Sianki.

W końcu torami docieramy do stacji kolejowej, która jest aktualnie w odbudowie. Szukamy rozkładu, aby upewnić się co do godziny odjazdu naszej elektriczki. Z budynku obok dworca wychodzi pan - tutaj, w dosłownie jednym pokoju, mieści się teraz kasa biletowa. Za 32 hrywny kupujemy dwa bilety na przejazd do Bereznego. W przeliczeniu na złotówki jest to koszt.. 4,50 zł.

Pytamy, gdzie jest sklep - od razu pan stojący obok chce nam pokazać magazin, a pani kasjerka pozwala zostawić u niej plecaki. W sklepie piwa brak - kupujemy 2 litry kwasu chlebowego i lody, które od razu pożeramy na ławce przy sklepie. Jest radość - na razie wszystko idzie zgodnie z planem, pogoda dopisuje, Bieszczady Wschodnie już za nami.

Wnętrze elektriczki.

Wskakujemy do elektriczki - kto tym nie jeździł naprawdę nie zna życia ;-) Udaje nam się znaleźć jedno okno, które się otwiera. Pozostałe są tak brudne, że ledwie coś przez nie widać. A musi być widać - będziemy jechali jedną z najpiękniejszych tras kolejowych w Europie - za taką uchodzi Kolej Zakarpacka na odcinku Sianki - Wołosianka. Sam Mieczysław Orłowicz nazwał ją "najpiękniejszą linią Północnych Karpat". Na odcinku 18 kilometrów jest 6 tuneli, 27 wiaduktów, a różnica pokonywanych wzniesień wynosi 370 m. Trasa została zbudowana w 1905 roku - ówczesnym inżynierom pomysłu i umiejętności można pozazdrościć.

Najciekawszy odcinek. Grafika za www.gorydlaciebie.pl 

Elektriczka rusza. Trzask metalowych drzwi i chwila, w której ma się wrażenie, że wagon za moment rozsypie się na kawałki. Bardzo wolno ruszamy z Sianek - za chwilę mijamy miejsce, gdzie linia kolejowa jedzie niemal granicą: biało - czerwone słupki graniczne są z okna elektriczki niemal na wyciągnięcie ręki. Eh, tak blisko, kilka kroków, a tu żeby dostać się do Polski trzeba nadłożyć kilkadziesiąt kilometrów do przejścia granicznego. Prawie w Polsce, a jednak formalnie na Ukrainie. Blisko, a zarazem tak daleko, bo od Ojczyzny oddziela nas formalna granica, która w tym miejscu w nieco sztuczny sposób rozdziela jedne i te same góry.

Sianki - Wołosianka z pociągu.

Popołudniowe słońce ociepla bieszczadzkie wzgórza - linia kolejowa jest niemal wciśnięta między Bieszczady Wschodnie i Zachodnie. Podziwiamy z innej perspektywy to, co zdeptaliśmy przez ostatnie dwa dni i to, co do zdeptania przed nami w najbliższym czasie. Teraz wiem, co Orłowicz miał na myśli mówiąc o pięknie tej trasy. Gdyby ukraińscy włodarze mieli trochę pomysłu, z samej Kolei Zakarpackiej na tym odcinku mogliby zrobić wspaniałą atrakcję turystyczną i zarabiać na tym naprawdę dobre pieniądze.

Nagrałam podczas przejazdu kilka krótkich filmików - pod tym linkiem znajduje się jeden z ciekawszych fragmentów tej trasy.

Z kolejnymi stacjami przybywa ludzi - w wagonie powstaje charakterystyczny zgiełk, wszyscy ze sobą rozmawiają. Stacje czasem wydają się leżeć pośrodku niczego, a jednak ludzie wyłażą na pociąg niczym myszy z dziur. Kilku chłopaków bawi się podłogą w wagonie, którą można podnieść i zajrzeć, jak wyglądają tory pod wagonem w czasie jazdy ;-)

Kolory jesieni.

Po ponad 1,5h jazdy docieramy do Wielkiego Bereznego. Jest to już Zakarpacie - rejon o którym ostatnio bardzo głośno ze względu na coraz śmielsze kroki Węgier, do których historycznie i etnicznie ten rejon należał przez ponad 1000 lat. Na Zakarpaciu żyje ponad 150 tysięcy Węgrów. Jest tu jakoś tak inaczej - miasteczko wydaje się być zamarłe - może z powodu już w zasadzie wieczornej pory, a może dlatego, że jest to miejscowość przygraniczna. Mieszają się tu Ukraińcy, Słowacy i Węgrzy.

Przez Booking mieliśmy zarezerwowany jakiś nocleg. Znaleźliśmy odpowiednią ulicę, ale numeracja nie ułatwia znalezienia właściwego budynku - mamy kolejno numery 5, 9, 20, 18, 48, 6, 1... I sobie znajdź. Pytamy przechodzące panie - nic nie wiedzą. Pytamy kolejne osoby - to w ogóle już nie ta ulica. Próbujemy dzwonić - numer niewłaściwy. Internetu brak.. Zmęczenie, zimno, ciemno, irytacja, głód, wszystko na raz. W końcu wchodzimy do sklepu (to zawsze najlepsze miejsce informacji turystycznej) zapytać, czy jest tu jakieś inne miejsce oferujące noclegi. Pani dzwoni po jakiegoś pana, który wychodzi do nas. Wychodzimy razem z nim ze sklepu - pokazuje nam, gdzie jest Restauracja 'Cafe Karpaty', która na piętrze oferuje noclegi. Uf, jednak coś jeszcze w tej dziurze istnieje. Z miłym panem zamieniamy jeszcze kilka zdań - pyta skąd szliśmy, jak dojechaliśmy do Bereznego. Gdy odpowiadamy, że przyjechaliśmy z Sianek (oddalonych o jakieś 60km) pan mówi, że to daleko, to już lwowska oblast (obwód, województwo) i sprawia wrażenie, jakby inna oblast to był już inny kraj gdzieś w zaświatach.
Dziękujemy mu za pomoc oraz życzliwość i idziemy do wspomnianego lokalu. Barmanka mówi, że są wolne komnaty i na dodatek zaskakuje nas cena - 150 hrywien od osoby. Bierzemy bez zająknięcia - dostajemy 2-osobowy pokój z łazienką, pościelą i klimatyzacją, a na dole restaurację. Gorący prysznic, pizza.. I od razu człowiek czuje się gotowy do dalszej wędrówki. Pani barmanka okazuje się bardzo życzliwa i pomocna, chętnie odpowiada na nasze wszystkie pytania.

Kafe Karpaty.

Zasypiamy bardzo szybko - rano musimy dostać się na granicę ukraińsko - słowacką (kilka kilometrów), a następnie dojechać do Novej Sedlicy, skąd będziemy wędrować już do Polski. Bardzo się cieszę, bo na razie wszystko idzie świetnie, a jednocześnie jest we mnie trochę niepewności - o przejściu granicznym Mały Berezny - Ubla słyszeliśmy wiele, głównie negatywnych opinii. Historie o długiej odprawie, "trzepaniu" bagaży, problemach, trudnościach pomimo tego, że to bardzo małe przejście. Wiele osób bardzo zapamiętało przekraczanie granicy w tym miejscu - my również dołączymy do osób, które na długo zapamiętają to przejście graniczne.. :)


Komentarze

Popularne posty