Trzy kraje - jedne Bieszczady 2018, cz. 4. Pora długich cieni.
Tego dnia wstanie z łóżka idzie wyjątkowo sprawnie - motywacją jest przekraczanie granicy. Im szybciej się na niej znajdziemy, tym lepiej. W pokoju nie mamy czajnika, ale mając kartusz i palnik w plecaku nie jest to żadnym problemem. Jedynym zmartwieniem są czujniki dymu - zabieram zatem sprzęt do gotowania do łazienki i tam przygotowuję wodę na herbatę :-)
Sprawne śniadanie, pakowanie, plecak na garb i w drogę. Z Wielkiego Bereznego do Małego Bereznego i samej granicy jest kilka kilometrów. Po cichu liczymy, że może gdzieś są taksówki, o których mówiła wczoraj barmanka.. A może będzie jechała jakaś marszrutka? Z tymi nadziejami opuszczamy Cafe Karpaty i mkniemy pustą, śpiącą jeszcze ulicą Wielkiego Bereznego. Naszą uwagę zwraca babuszka stojąca z siatami przy chodniku. Pytam o marszrutkę - Babuszka mówi, że zaraz będzie jechało i podaje mi jakąś godzinę, która nie bardzo mi się zgadza z zegarkiem. Okazuje się, że Zakarpacie jest o tyle ciekawym rejonem, że w wielu miejscach jest podawany czas zachodnioeuropejski, czyli taki jak w Polsce. Mieszkańcy Zakarpacia często mówią, że bardziej są związani z Węgrami i Słowacją niż Ukrainą, o czym tego dnia będziemy mogli się jeszcze przekonać. Teraz już wiem, że pytając o czas trzeba zaznaczyć, czy chodzi nam o czas kijowski, czy zachodnioeuropejski.
Babuszka miała rację i po kilku minutach podjeżdża marszrutka - i cóż z tego, skoro zapchana tak, że nie da się do niej wejść. Babcię jeszcze wciągają do środka, ale my z plecakami nie mamy szans. Ruszamy więc pieszo mając nadzieję, że może złapiemy jakiegoś stopa. Niestety nic, kompletnie nic nie chce się zatrzymać - wszyscy kierowcy pokazują, że są miejscowi. A my chcieliśmy tylko do sąsiedniego Małego Bereznego.. Pewnie brali nas za turystów chcących dostać się do odleglejszego i popularniejszego Użhorodu.
W końcu zatrzymuje się auto - dwóch młodych chłopaków widziało nas już chwilę wcześniej. Pytamy, czy podrzucą nas na 'kordon' (granicę). Okazuje się, że jadą prosto, ale zjadą z trasy i nas podrzucą te kilka kilometrów do granicy. To było bardzo miłe tym bardziej, że nie chcieli wziąć żadnej kasy za podwózkę mimo, że zjechali kilka kilometrów ze swojej trasy. Dziękujemy, chwilę żartujemy i żegnamy się z chłopakami, którzy pomogli nam oszczędzić trochę czasu i kilka kilometrów bezsensownego dreptania asfaltem.
Przed nami wielka niewiadoma: przejście Mały Berezny - Ubla. Na temat tego przejścia czytaliśmy wiele negatywnych opinii, więc sami już nie wiemy, czego się spodziewać. Przejście jest na tyle malutkie, że od strony ukraińskiej nie ma nawet wydzielonej ścieżki do przekraczania granicy pieszo. Kilka osób mnie o to pytało, więc dopowiem - to nie jest tak, że granicę można przekroczyć na dowolnym przejściu. Jeśli decydujemy się przekraczać ją pieszo to dane przejście musi mieć taką opcję. Inaczej trzeba na granicy szukać kierowcy, który na czas odprawy przygarnie nas do swego auta.
Przechodzimy przez pierwszą bramę - otrzymujemy kartkę taką, jaką otrzymuje się przekraczając granicę autem. Dziwnie.. Idziemy dalej - przed odprawą celną czeka czterech Ukraińców. Upewniamy się, że mamy też tu czekać - oczywiście jest jakaś przerwa w odprawie, zmiana albo dokończenie pasjansa przy komputerze, więc wszyscy marzniemy na zewnątrz. Wchodzimy, podajemy paszporty i celnik bez pytania oddaje nam dokumenty, odsyłając do drugiej budki przy pasie dla aut. Niby pieszo, a odprawiają tam nas tak, jakbyśmy byli samochodami ;-)
Wszędzie kręcą się ukraińscy pogranicznicy z psem i długą bronią, wyglądają jakby przyjechali, aby za chwilę ruszyć gdzieś na patrol po granicy. Pani pograniczniczka wbija pieczątkę, oddaje paszporty - z Ukrainy wyszliśmy, ale na Słowację jeszcze nie weszliśmy. U Słowaków już widać normy unijne - osobna ścieżka do odprawy pieszej, bramki, kratki, tabliczki, "Szengen" panie. Wchodzimy pojedynczo do budynku - najpierw pogranicznik. Skanuje paszport, wypowiada moje imię, oddaje dokument. Obok przez całe pomieszczenie jest wielka lada - tutaj już czeka na nas słowacki celnik. Stawiamy plecaki na ladzie, ale póki nie każą to nic nie wyciągamy. Podchodzę pierwsza.
Magdalena.. A skąd idziecie?
- byliśmy na Pikuju, później w Siankach, pociągiem do Bereznego i dzisiaj jesteśmy tu. Idziemy do Polski przez góry.
A gdzie dalej?
- do Sniny, Novej Sedlicy i przez Kremenec do Polski.
A w Polsce do Wetliny czy do Ustrzyk?
- do Ustrzyk.
Okazuje się, że pan słowacki celnik, potężny facet w wieku ok. 55 lat, jest dobrze obeznany w Bieszczadach po każdej stronie granicy. Myślałam, że jego pytania są spowodowane kontrolą, a tymczasem powodowała je chyba bardziej ciekawość pasjonata gór. Pan celnik oddaje paszporty i bez wyciągania ani pół rzeczy z plecaka puszcza dalej. To, co dzieje się dalej, po prostu nas zszokowało - celnik wychodzi z budynku z nami, zostawiając kolejkę Ukraińców (był jeden na zmianie).
- Poczekajcie, ja zaraz zapytam, który z tych w kolejce jedzie do Sniny.
Spojrzeliśmy tylko na siebie z uśmiechem, a celnik zostawiwszy kolejkę Ukraińców, przechadza się między autami na pasie odprawy samochodów i szuka nam transportu do Sniny :-)
Po chwili wraca:
- ten pierwszy, z tego szarego mercedesa, zabierze was do Sniny. Będziecie szybciej. Poczekajcie tutaj za bramką - zaraz puszczą go z odprawy i się tu zatrzyma.
Z Panem celnikiem zamienimy jeszcze kilka zdań polsko - ukraińsko - słowacko - łamanym językiem, dziękujemy za pomoc i czekamy na nasz przypadkowo zdobyty transport :-)
Do szarego Mercedesa zabiera nas bardzo rozmowny i otwarty facet. Obywatelstwo ma ukraińskie, ale bardziej czuje się Słowakiem - posiada też kartę Słowaka, którą nam pokazuje. Rozmowa toczy się w polsko - ukraińsko - węgiersko - słowackim języku. Nasz kierowca ma bardzo ciekawe poglądy - uważa, że Lwów jest polski i powinien do Polski wrócić, Zakarpacie do Madziarów, bo to zawsze było madziarskie, a jeszcze kawałek Ukrainy to oddałby Słowakom, bo w sumie to by lepiej gospodarzyli. Dyskutujemy o rozdawaniu węgierskich paszportów na Zakarpaciu, wojnie na wschodzie Ukrainy, ukraińskim bogactwie naturalnym, które jest rozkradane przez oligarchów i trochę o górach, po których również czasem drepta. 30 kilometrów jazdy upływa nam na śmiechu i pogawędkach, także na tematy trudne - II wojna i przesiedlenia nie ominęły tych rejonów, tutaj też zdarzają się rodziny, które zostały po wojnie rozdzielone granicą dwóch państw.
Wysiadamy w Sninie - dziękujemy za podwózkę, żegnamy się i życzymy wszystkiego dobrego naszemu kierowcy. Niestety ze Sniny do Novej Sedlicy nie mamy nic wcześniej - pozostaje nam czekać dwie godziny na autobus. Czas ten spędzamy leżąc na karimatach nad rzeką przepływającą przez Sninę. Ciepłe październikowe słońce i beztroskie wylegiwanie się rozleniwia zupełnie - a tu jeszcze przed nami prawie 20km marszu z Novej Sedlicy do Ustrzyk Górnych przez Krzemieniec i Rawkę..
Przyjeżdża autobus, pakujemy graty i ruszamy ze Sniny do Novej Sedlicy. Trasa jest niesamowicie piękna - droga wije się kolorowymi wzgórzami, pośród których ukryte są niewielkie wioseczki. Wysiadamy o 12:30 w Novej Sedlicy - teraz to już dosłownie.. Ku Polsce! :)
Początkowe podejście wysysa ze mnie chyba 90% sił przeznaczonych na ten dzień, a słońce zdaje się piec niczym w sierpniu. Na szlaku zupełne pustki - mijamy jedynie auto słowackich leśników.
Widoków zero - tylko las, las, las.. Przy pokaźnym potoku robimy sobie dłuższą przerwę i uzupełniamy zapasy wody - towaru deficytowego na tym wyjeździe.
Od potoku zostaje nam już ostatnie podejście, aby zameldować się na Krzemieńcu. Ścieżka miejscami mało wyraźna, zasypana buczynowymi liśćmi, zdaje się nie mieć końca. Jaka to była ogromna radość, gdy zobaczyliśmy słupki graniczne Słowacji i Ukrainy - to oznaczało, że Krzemieniec, a tym samym Polska, jest o krok.
Jest już późne popołudnie, słońce na niebie coraz niżej - o tej porze dnia wyjątkowo odczuwa się, że jesień to szczególnie pora długich cieni. Doliny dookoła są już spowite cieniem, który za chwilę zostanie zastąpiony przez noc.
O 16:45 meldujemy się na Krzemieńcu - trójstyku granic Polski, Słowacji i Ukrainy. Tym samym osiągnęliśmy najwyższy szczyt Bukovskich Vrchów, czyli Bieszczadów Słowackich. Po 3 dniach marszu jesteśmy w Polsce - nie wracałam jeszcze nigdy pieszo do Polski, a tym bardziej przez góry :)
Od razu widzimy, że jesteśmy w Polsce - na Krzemieńcu klepisko, w stronę Rawki wydeptana autostrada. Dla uczczenia chwili dotarcia do Polski robimy kilka zdjęć, w tym zdjęcia z polską flagą i mkniemy już dobrze znanym szlakiem z Krzemieńca na Wielką Rawkę, gdzie docieramy dokładnie o zachodzie słońca, o 17:25.
Na szczycie już nikogo nie ma poza wzmagającym się wiatrem, który nie pozwala na zbyt długie przytulenie ciszy polskich połonin. Przez cały dzień na szlaku nie spotkaliśmy nikogo ani po słowackiej, ani po polskiej stronie. Wczoraj bieszczadzki wschód na Ukrainie, dziś bieszczadzki zachód w Polsce.. A "słońce na mojej stało wysokości, na widnokręgu tam, po drugiej stronie.."
W ostatnich promieniach słońca, chowającego się za szczyty gdzieś na Słowacji, zaczynamy zejście w kierunku Ustrzyk Górnych. Za chwilę i nas góry zepchną w cień chcąc pokazać, że teraz ich pora, ich czas łapania oddechu. Jakby nawet one chciały odetchnąć po dniu pełnym turystycznego zgiełku. W pełni im się to udaje, bo zapadający zmrok przyspiesza nasze kroki. Pora zmierzchu w górach przynosi coś takiego, że pojawia się jakiś lęk, obawa i człowiek chciałby jak najszybciej znaleźć się już tam, na dole albo wyżej, na połoninie. To pora, w której wyjątkowo odczuwa się samotność, bo w końcu nawet cień, wędrujący z nami krok w krok od samego rana, opuszcza nas, pozostawiając w objęciach buczynowej nocy. Może to podświadomość przypominająca, że w lesie mimo wszystko nigdy nie jest się samemu? Może świadomość, że o tej porze w sposób wyjątkowy jest się intruzem w górskim lesie? A może buczynowy, mroczny, niegościnny las powoduje, że człowiek nagle czuje się obco, samotnie i nieswojo, chociaż jest w górach, które są jego drugim domem?
Jakie było moje zdziwienie, gdy zauważyliśmy, że na tym szlaku też już budują schody podobne do tych na Tarnicy. Góry tracą przez takie konstrukcje swoją naturalność, dzikość, a przy tym strasznie doskwiera to kolanom. Marzę o tym, żeby moda na "chodzenie po górach" w końcu się skończyła - może wtedy znowu poczuje się w Bieszczadach Wysokich ten niezwykły klimat "gadania z aniołami", biwaków gdzieś nad potokiem, gitary przy ognisku i prawdziwych turystów.. Chyba jednak oczekuję niemożliwego.
Zapada zupełny zmrok - w świetle czołówki schodzimy do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Po drodze, w dość dziwny sposób, wyginam znacznie kijek trekkingowy. Dopiero co w Gorganach rozwaliłam kijek z poprzedniego kompletu. Cóż, z dwóch zestawów zrobię jeden.
Od dotarcia do asfaltu mamy jeszcze ponad 1,5km do Kremenarosa, w którym mamy zamiar zjeść dobrą kolację.
W końcu koło 19:30 docieramy do mojej ukochanej knajpy - miejsca, które jest najlepsze na świecie jeśli chodzi o jedzenie, spędzanie bieszczadzkich wieczorów, poznawanie ludzi, słuchanie muzyki, picie i co nie tylko. Nie dlatego, że jest jakaś niezwykła oferta czy też dlatego, że Magda Gessler przeprowadziła tam kuchenne rewolucje. Lubię tę knajpę ze względu na klimat, który tworzą ludzie prawdziwie chodzący po górach, a po zejściu ze szlaku szukający chwili wytchnienia. Wchodząc z dużym plecakiem, w zakurzonych butach czy błocie po kolana nikt nikogo nie wyśmieje, nie wygoni - co najwyżej zapyta z ciekawością wędrowca, skąd przyszedłeś i dokąd zamierzasz pójść dalej. Trafiają tam głównie tacy turyści, których na szlakach w naszych górach niestety coraz mniej. Szkoda, że takich miejsc też jest coraz mniej, a coraz więcej restauracji dla klapkowiczów - może i ładnych, z bogatszą ofertą, może i z pyszniejszym jedzeniem, ale kompletnie niepasujących do tego, co dla mnie kryje się pod hasłem "bieszczadzki klimat".
Po jedzeniu udajemy się w okolice kościoła, gdzie w domu rekolekcyjnym mamy zarezerwowany nocleg. Z oddali słyszymy śpiewy - okazuje się, że akurat w ośrodku jest grupka młodzieży na rekolekcjach. Po drodze podśpiewujemy razem z nimi "tu na razie jest ściernisko" ;-) Na szczęście grupa idzie grzecznie na jakieś modlitwy do kościoła, a później w zupełnej ciszy idzie już spać.
Dzisiaj nam też pozostaje tylko spać. Jesteśmy już w Polsce - w tej części Bieszczadów, gdzie nie musimy zaglądać do mapy, bo nawet większość czasów przejścia poszczególnych szlaków jest nam znana na pamięć. Jest jednak we mnie odrobina niecierpliwości i ciekawości - tym razem tak bardzo chcę wejść na Tarnicę. Tylko po to, żeby spojrzeć na południowy - wschód i z Tarnicy, królowej Bieszczadów Zachodnich, posłać pozdrowienie Pikujowi - bieszczadzkiemu królowi, który został już daleko za nami, ale tak blisko w naszych wspomnieniach. By stanąć na Przełęczy Bukowskiej i patrząc na szczyty ukraińskich Bieszczadów powiedzieć do samej siebie: udało się, marzenia się spełniają.
Dziś dotrzemy już do Polski. Zdjęcie - granica ukraińsko-słowacka pod Krzemieńcem. |
Sprawne śniadanie, pakowanie, plecak na garb i w drogę. Z Wielkiego Bereznego do Małego Bereznego i samej granicy jest kilka kilometrów. Po cichu liczymy, że może gdzieś są taksówki, o których mówiła wczoraj barmanka.. A może będzie jechała jakaś marszrutka? Z tymi nadziejami opuszczamy Cafe Karpaty i mkniemy pustą, śpiącą jeszcze ulicą Wielkiego Bereznego. Naszą uwagę zwraca babuszka stojąca z siatami przy chodniku. Pytam o marszrutkę - Babuszka mówi, że zaraz będzie jechało i podaje mi jakąś godzinę, która nie bardzo mi się zgadza z zegarkiem. Okazuje się, że Zakarpacie jest o tyle ciekawym rejonem, że w wielu miejscach jest podawany czas zachodnioeuropejski, czyli taki jak w Polsce. Mieszkańcy Zakarpacia często mówią, że bardziej są związani z Węgrami i Słowacją niż Ukrainą, o czym tego dnia będziemy mogli się jeszcze przekonać. Teraz już wiem, że pytając o czas trzeba zaznaczyć, czy chodzi nam o czas kijowski, czy zachodnioeuropejski.
Wielki Berezny |
Babuszka miała rację i po kilku minutach podjeżdża marszrutka - i cóż z tego, skoro zapchana tak, że nie da się do niej wejść. Babcię jeszcze wciągają do środka, ale my z plecakami nie mamy szans. Ruszamy więc pieszo mając nadzieję, że może złapiemy jakiegoś stopa. Niestety nic, kompletnie nic nie chce się zatrzymać - wszyscy kierowcy pokazują, że są miejscowi. A my chcieliśmy tylko do sąsiedniego Małego Bereznego.. Pewnie brali nas za turystów chcących dostać się do odleglejszego i popularniejszego Użhorodu.
W końcu zatrzymuje się auto - dwóch młodych chłopaków widziało nas już chwilę wcześniej. Pytamy, czy podrzucą nas na 'kordon' (granicę). Okazuje się, że jadą prosto, ale zjadą z trasy i nas podrzucą te kilka kilometrów do granicy. To było bardzo miłe tym bardziej, że nie chcieli wziąć żadnej kasy za podwózkę mimo, że zjechali kilka kilometrów ze swojej trasy. Dziękujemy, chwilę żartujemy i żegnamy się z chłopakami, którzy pomogli nam oszczędzić trochę czasu i kilka kilometrów bezsensownego dreptania asfaltem.
Okolice przejścia granicznego Mały Berezny - Ubla |
Przed nami wielka niewiadoma: przejście Mały Berezny - Ubla. Na temat tego przejścia czytaliśmy wiele negatywnych opinii, więc sami już nie wiemy, czego się spodziewać. Przejście jest na tyle malutkie, że od strony ukraińskiej nie ma nawet wydzielonej ścieżki do przekraczania granicy pieszo. Kilka osób mnie o to pytało, więc dopowiem - to nie jest tak, że granicę można przekroczyć na dowolnym przejściu. Jeśli decydujemy się przekraczać ją pieszo to dane przejście musi mieć taką opcję. Inaczej trzeba na granicy szukać kierowcy, który na czas odprawy przygarnie nas do swego auta.
Widok z granicy |
Przechodzimy przez pierwszą bramę - otrzymujemy kartkę taką, jaką otrzymuje się przekraczając granicę autem. Dziwnie.. Idziemy dalej - przed odprawą celną czeka czterech Ukraińców. Upewniamy się, że mamy też tu czekać - oczywiście jest jakaś przerwa w odprawie, zmiana albo dokończenie pasjansa przy komputerze, więc wszyscy marzniemy na zewnątrz. Wchodzimy, podajemy paszporty i celnik bez pytania oddaje nam dokumenty, odsyłając do drugiej budki przy pasie dla aut. Niby pieszo, a odprawiają tam nas tak, jakbyśmy byli samochodami ;-)
Wszędzie kręcą się ukraińscy pogranicznicy z psem i długą bronią, wyglądają jakby przyjechali, aby za chwilę ruszyć gdzieś na patrol po granicy. Pani pograniczniczka wbija pieczątkę, oddaje paszporty - z Ukrainy wyszliśmy, ale na Słowację jeszcze nie weszliśmy. U Słowaków już widać normy unijne - osobna ścieżka do odprawy pieszej, bramki, kratki, tabliczki, "Szengen" panie. Wchodzimy pojedynczo do budynku - najpierw pogranicznik. Skanuje paszport, wypowiada moje imię, oddaje dokument. Obok przez całe pomieszczenie jest wielka lada - tutaj już czeka na nas słowacki celnik. Stawiamy plecaki na ladzie, ale póki nie każą to nic nie wyciągamy. Podchodzę pierwsza.
Magdalena.. A skąd idziecie?
- byliśmy na Pikuju, później w Siankach, pociągiem do Bereznego i dzisiaj jesteśmy tu. Idziemy do Polski przez góry.
A gdzie dalej?
- do Sniny, Novej Sedlicy i przez Kremenec do Polski.
A w Polsce do Wetliny czy do Ustrzyk?
- do Ustrzyk.
Okazuje się, że pan słowacki celnik, potężny facet w wieku ok. 55 lat, jest dobrze obeznany w Bieszczadach po każdej stronie granicy. Myślałam, że jego pytania są spowodowane kontrolą, a tymczasem powodowała je chyba bardziej ciekawość pasjonata gór. Pan celnik oddaje paszporty i bez wyciągania ani pół rzeczy z plecaka puszcza dalej. To, co dzieje się dalej, po prostu nas zszokowało - celnik wychodzi z budynku z nami, zostawiając kolejkę Ukraińców (był jeden na zmianie).
- Poczekajcie, ja zaraz zapytam, który z tych w kolejce jedzie do Sniny.
Spojrzeliśmy tylko na siebie z uśmiechem, a celnik zostawiwszy kolejkę Ukraińców, przechadza się między autami na pasie odprawy samochodów i szuka nam transportu do Sniny :-)
Po chwili wraca:
- ten pierwszy, z tego szarego mercedesa, zabierze was do Sniny. Będziecie szybciej. Poczekajcie tutaj za bramką - zaraz puszczą go z odprawy i się tu zatrzyma.
Z Panem celnikiem zamienimy jeszcze kilka zdań polsko - ukraińsko - słowacko - łamanym językiem, dziękujemy za pomoc i czekamy na nasz przypadkowo zdobyty transport :-)
Do szarego Mercedesa zabiera nas bardzo rozmowny i otwarty facet. Obywatelstwo ma ukraińskie, ale bardziej czuje się Słowakiem - posiada też kartę Słowaka, którą nam pokazuje. Rozmowa toczy się w polsko - ukraińsko - węgiersko - słowackim języku. Nasz kierowca ma bardzo ciekawe poglądy - uważa, że Lwów jest polski i powinien do Polski wrócić, Zakarpacie do Madziarów, bo to zawsze było madziarskie, a jeszcze kawałek Ukrainy to oddałby Słowakom, bo w sumie to by lepiej gospodarzyli. Dyskutujemy o rozdawaniu węgierskich paszportów na Zakarpaciu, wojnie na wschodzie Ukrainy, ukraińskim bogactwie naturalnym, które jest rozkradane przez oligarchów i trochę o górach, po których również czasem drepta. 30 kilometrów jazdy upływa nam na śmiechu i pogawędkach, także na tematy trudne - II wojna i przesiedlenia nie ominęły tych rejonów, tutaj też zdarzają się rodziny, które zostały po wojnie rozdzielone granicą dwóch państw.
Wysiadamy w Sninie - dziękujemy za podwózkę, żegnamy się i życzymy wszystkiego dobrego naszemu kierowcy. Niestety ze Sniny do Novej Sedlicy nie mamy nic wcześniej - pozostaje nam czekać dwie godziny na autobus. Czas ten spędzamy leżąc na karimatach nad rzeką przepływającą przez Sninę. Ciepłe październikowe słońce i beztroskie wylegiwanie się rozleniwia zupełnie - a tu jeszcze przed nami prawie 20km marszu z Novej Sedlicy do Ustrzyk Górnych przez Krzemieniec i Rawkę..
Przyjeżdża autobus, pakujemy graty i ruszamy ze Sniny do Novej Sedlicy. Trasa jest niesamowicie piękna - droga wije się kolorowymi wzgórzami, pośród których ukryte są niewielkie wioseczki. Wysiadamy o 12:30 w Novej Sedlicy - teraz to już dosłownie.. Ku Polsce! :)
Początkowe podejście wysysa ze mnie chyba 90% sił przeznaczonych na ten dzień, a słońce zdaje się piec niczym w sierpniu. Na szlaku zupełne pustki - mijamy jedynie auto słowackich leśników.
Nova Sedlica - Krzemieniec |
Od potoku zostaje nam już ostatnie podejście, aby zameldować się na Krzemieńcu. Ścieżka miejscami mało wyraźna, zasypana buczynowymi liśćmi, zdaje się nie mieć końca. Jaka to była ogromna radość, gdy zobaczyliśmy słupki graniczne Słowacji i Ukrainy - to oznaczało, że Krzemieniec, a tym samym Polska, jest o krok.
Między Słowacją, a Ukrainą.. Między Unią Europejską, a resztą świata. |
Jest już późne popołudnie, słońce na niebie coraz niżej - o tej porze dnia wyjątkowo odczuwa się, że jesień to szczególnie pora długich cieni. Doliny dookoła są już spowite cieniem, który za chwilę zostanie zastąpiony przez noc.
O 16:45 meldujemy się na Krzemieńcu - trójstyku granic Polski, Słowacji i Ukrainy. Tym samym osiągnęliśmy najwyższy szczyt Bukovskich Vrchów, czyli Bieszczadów Słowackich. Po 3 dniach marszu jesteśmy w Polsce - nie wracałam jeszcze nigdy pieszo do Polski, a tym bardziej przez góry :)
W końcu w Polsce! |
Od razu widzimy, że jesteśmy w Polsce - na Krzemieńcu klepisko, w stronę Rawki wydeptana autostrada. Dla uczczenia chwili dotarcia do Polski robimy kilka zdjęć, w tym zdjęcia z polską flagą i mkniemy już dobrze znanym szlakiem z Krzemieńca na Wielką Rawkę, gdzie docieramy dokładnie o zachodzie słońca, o 17:25.
Stamtąd przyszliśmy - spojrzenie na południowy-wschód z okolic Wielkiej Rawki. |
Na szczycie już nikogo nie ma poza wzmagającym się wiatrem, który nie pozwala na zbyt długie przytulenie ciszy polskich połonin. Przez cały dzień na szlaku nie spotkaliśmy nikogo ani po słowackiej, ani po polskiej stronie. Wczoraj bieszczadzki wschód na Ukrainie, dziś bieszczadzki zachód w Polsce.. A "słońce na mojej stało wysokości, na widnokręgu tam, po drugiej stronie.."
Zachód słońca z Wielkiej Rawki - doliny w długich cieniach. |
W ostatnich promieniach słońca, chowającego się za szczyty gdzieś na Słowacji, zaczynamy zejście w kierunku Ustrzyk Górnych. Za chwilę i nas góry zepchną w cień chcąc pokazać, że teraz ich pora, ich czas łapania oddechu. Jakby nawet one chciały odetchnąć po dniu pełnym turystycznego zgiełku. W pełni im się to udaje, bo zapadający zmrok przyspiesza nasze kroki. Pora zmierzchu w górach przynosi coś takiego, że pojawia się jakiś lęk, obawa i człowiek chciałby jak najszybciej znaleźć się już tam, na dole albo wyżej, na połoninie. To pora, w której wyjątkowo odczuwa się samotność, bo w końcu nawet cień, wędrujący z nami krok w krok od samego rana, opuszcza nas, pozostawiając w objęciach buczynowej nocy. Może to podświadomość przypominająca, że w lesie mimo wszystko nigdy nie jest się samemu? Może świadomość, że o tej porze w sposób wyjątkowy jest się intruzem w górskim lesie? A może buczynowy, mroczny, niegościnny las powoduje, że człowiek nagle czuje się obco, samotnie i nieswojo, chociaż jest w górach, które są jego drugim domem?
Jakie było moje zdziwienie, gdy zauważyliśmy, że na tym szlaku też już budują schody podobne do tych na Tarnicy. Góry tracą przez takie konstrukcje swoją naturalność, dzikość, a przy tym strasznie doskwiera to kolanom. Marzę o tym, żeby moda na "chodzenie po górach" w końcu się skończyła - może wtedy znowu poczuje się w Bieszczadach Wysokich ten niezwykły klimat "gadania z aniołami", biwaków gdzieś nad potokiem, gitary przy ognisku i prawdziwych turystów.. Chyba jednak oczekuję niemożliwego.
Zapada zupełny zmrok - w świetle czołówki schodzimy do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Po drodze, w dość dziwny sposób, wyginam znacznie kijek trekkingowy. Dopiero co w Gorganach rozwaliłam kijek z poprzedniego kompletu. Cóż, z dwóch zestawów zrobię jeden.
Od dotarcia do asfaltu mamy jeszcze ponad 1,5km do Kremenarosa, w którym mamy zamiar zjeść dobrą kolację.
Ciemno jak w Bieszczadach ;-) |
W końcu koło 19:30 docieramy do mojej ukochanej knajpy - miejsca, które jest najlepsze na świecie jeśli chodzi o jedzenie, spędzanie bieszczadzkich wieczorów, poznawanie ludzi, słuchanie muzyki, picie i co nie tylko. Nie dlatego, że jest jakaś niezwykła oferta czy też dlatego, że Magda Gessler przeprowadziła tam kuchenne rewolucje. Lubię tę knajpę ze względu na klimat, który tworzą ludzie prawdziwie chodzący po górach, a po zejściu ze szlaku szukający chwili wytchnienia. Wchodząc z dużym plecakiem, w zakurzonych butach czy błocie po kolana nikt nikogo nie wyśmieje, nie wygoni - co najwyżej zapyta z ciekawością wędrowca, skąd przyszedłeś i dokąd zamierzasz pójść dalej. Trafiają tam głównie tacy turyści, których na szlakach w naszych górach niestety coraz mniej. Szkoda, że takich miejsc też jest coraz mniej, a coraz więcej restauracji dla klapkowiczów - może i ładnych, z bogatszą ofertą, może i z pyszniejszym jedzeniem, ale kompletnie niepasujących do tego, co dla mnie kryje się pod hasłem "bieszczadzki klimat".
Po jedzeniu udajemy się w okolice kościoła, gdzie w domu rekolekcyjnym mamy zarezerwowany nocleg. Z oddali słyszymy śpiewy - okazuje się, że akurat w ośrodku jest grupka młodzieży na rekolekcjach. Po drodze podśpiewujemy razem z nimi "tu na razie jest ściernisko" ;-) Na szczęście grupa idzie grzecznie na jakieś modlitwy do kościoła, a później w zupełnej ciszy idzie już spać.
Dzisiaj nam też pozostaje tylko spać. Jesteśmy już w Polsce - w tej części Bieszczadów, gdzie nie musimy zaglądać do mapy, bo nawet większość czasów przejścia poszczególnych szlaków jest nam znana na pamięć. Jest jednak we mnie odrobina niecierpliwości i ciekawości - tym razem tak bardzo chcę wejść na Tarnicę. Tylko po to, żeby spojrzeć na południowy - wschód i z Tarnicy, królowej Bieszczadów Zachodnich, posłać pozdrowienie Pikujowi - bieszczadzkiemu królowi, który został już daleko za nami, ale tak blisko w naszych wspomnieniach. By stanąć na Przełęczy Bukowskiej i patrząc na szczyty ukraińskich Bieszczadów powiedzieć do samej siebie: udało się, marzenia się spełniają.
Komentarze
Prześlij komentarz