Trzy kraje - jedne Bieszczady 2018, cz. 5. Góry w kolorze indygo.
Dzwoni budzik, pobudka - żartujemy, że pogoda jest jakaś nudna: "o nie, znowu słońce, czyli musimy dalej iść.." Rzecz jasna słońce za oknem i nadal bezchmurne niebo jest powodem radości, bo przynajmniej tym razem w odróżnieniu od lipca pogoda nie krzyżuje nam planów.
Na dzisiaj w planach jest bieszczadzka klasyka - mój ulubiony szlak: Wołosate - Przełęcz Bukowska - Rozsypaniec - Halicz - Tarnica - Szeroki Wierch - Ustrzyki Górne. Szlak wypełniony wspomnieniami, sentymentem, rozmyślaniami, od których wiele zmieniło się w moim pojmowaniu górskiej wędrówki.
Przy przystanku autobusowym robimy mały rekonesans, czy coś w ogóle będzie jechało do Wołosatego (jakiś bus), czy idziemy łapać stopa. Okazuje się, że owszem pan busiarz za chwilę pojedzie. Deklarujemy chęć przejazdu, a w międzyczasie wskakujemy do sklepu w Ustrzykach Górnych. Idziemy na szlak "na lekko", więc zabieram ze sobą świeże drożdżówki, 1,5 litra wody i batony - w końcu na szlaku mam zamiar pić wodę do oporu.
Jest chwilę przed 9, gdy wysiadamy w Wołosatem - trochę czuję się dziwnie, bo najpierw trzeba było zapłacić za busa, teraz 7zł za bilet - w końcu jesteśmy w parku narodowym. Od razu sprowadza mnie to na ziemię, że jestem niby w tych samych górach, a jakże bardzo innych od tych pozostawionych kilka kilometrów stąd na wschód. Przed nami stoi kilka osób, a mnie już zaczyna dopadać zdenerwowanie - znowu ludzie, ludzie wszędzie.. Ja tu chcę kupić bilet i iść dalej, a jakaś Krysia z Marysią zastanawiają się, czy wziąć koszulkę tę czy tamtą, a może jednak kubek też, bo Staszkowi będzie na prezent. A w sumie to Grażynka weźmie jeszcze książeczkę do zbierania pieczątek. Czym prędzej kupuję bilet i odsuwam się na bok - znowu w ludzkim zoo, w którym spędzam każdy dzień pracy.. Od razu mimochodem przyszły do mnie słowa Władysława Krygowskiego, które zapisał wspominając pierwsze powojenne wyjazdy w Bieszczady w 1950 r. i wyznaczanie szlaków: "Nie śniło mi się wtedy jeszcze coś, co stało się dla mnie później zaskoczeniem, że uprzystępnienie gór musi prowadzić do ich zagłady". Ciekawe, co by powiedział dzisiaj wędrując po szlakach Bieszczadów, Tatr, Pienin czy Beskidu Żywieckiego.
Na nasze szczęście większość ludzi idzie od razu na Tarnicę - przed nami natomiast maluje się pusta droga z Wołosatego na Przełęcz Bukowską. Dołącza do nas pan, na oko mający 55 lat i nas co chwilę czymś zagaduje. Mijamy po prawej stronie drogę, którą dotarlibyśmy do Przełęczy Beskid i Łubni - gdyby tylko nie ta granica..
Szlak na Przełęcz Bukowską z Wołosatego to 8 km dreptania najpierw resztkami asfaltu, później drogą gruntową i kamienną. Droga (według niektórych źródeł) była wybudowana po wojnie i miała znaczenie strategiczne - w czasie Zimnej Wojny miała dawać możliwość ewentualnego szybkiego przerzucenia wojsk ZSRR. Obecnie poruszać się po niej mogą tylko auta Straży Granicznej i Straży Parku - turyści jedynie pieszo lub konno.
Podejście jest lekkie, ale dość nużące - widoków brak, monotonny las, bobrowe żeremia. Ma jednak ta droga jakiś swój niepowtarzalny klimat - cisza, spokój, las i świadomość bycia obserwowanym, bo tuż za krzakami znajduje się granica.
W końcu docieramy na Przełęcz Bukowską i przy krzyżu postanawiamy urządzić dłuższy odpoczynek. Znów stoję w tym miejscu - od patrzenia stąd na wschód zaczął się nowy rozdział gór w moim życiu. To też takie symboliczne miejsce przełamania niemożliwego, które - o ile zdecydujemy się na jakiś krok - stanie się realne, prawdziwe i z planów zostanie przekute na wspomnienia o wiele trwalsze niż widok.
Tym razem na Przełęczy Bukowskiej znajduję sobie nowe obiekty westchnień - zakazany Kińczyk Bukowski i Opołonek. Od kilkunastu lat nie prowadzi na nie już szlak turystyczny, a dalsze przejście wymaga zgody dyrekcji parku i straży granicznej. Kolejne marzenie do spełnienia - bardzo mocno wierzę w to, że uda nam się kiedyś uzyskać te zgody i dotrzeć w ten zakazany i zupełnie niedostępny kawałek Polskich Bieszczadów. To, co zakazane i niedostępne smakuje najlepiej - od czasów Adama i Ewy najwidoczniej w ludzkiej naturze niewiele się zmieniło.
Na południowym - wschodzie malują się przed nami góry w kolorze indygo. Jakby chciały przykryć się tym niebieskim płaszczem aby móc pokazać swoje piękno tylko nielicznym, speszone ludzkimi spojrzeniami. Jakby chciały zakryć to, co w nich najpiękniejsze, zapraszając do odkrywania tego, co ukryte i niedostępne, dając tym samym każdemu możliwość odkrycia i odnalezienia tego, czego w nich szuka. O ile wiemy, czego szukamy - bo jak znaleźć nie wiedząc, co jest szukane? Spoglądam na te zaniebieszczone na wschodzie szczyty, które na nowo budzą we mnie ciekawość dzięki swej tajemniczości, otulonej w kolor indygo. Od turystów w pobliżu słyszę "ale słaba widoczność, nie widać kolorów, idziemy dalej..". A mnie te niebieskie góry zachwycają - szczyt wynurza się zza szczytu, dolina opada za doliną aż po horyzont. I tak siedząc na Przełęczy Bukowskiej zostaję z pytaniem: czy oni widzą tak mało, czy to ja widzę więcej niż powinnam, dopatrując się czegoś więcej w kupie kamieni przeplatanych drzewami?
I znowu Przełęcz Bukowska zasiała we mnie ziarno refleksji i tęsknoty, które w miesiącach z dala od Bieszczadów będzie kiełkowało, podlewane kolejnymi wieczorami spędzonymi nad mapą, by w końcu mogło zaowocować kolejnym wyjazdem. Bo sama wędrówka i niniejsza relacja to już niejako owoce tego, co wyrasta w głowie i sercu nierzadko kilka miesięcy wcześniej. Wyjazd poprzedzony godzinami i miesiącami spędzonymi z książkami i mapą pozwala później na smakowanie tego, co w danych górach jest najbardziej wartościowe.
Mkniemy ku Rozsypańcowi - im wyżej, tym bardziej odsłania się przed nami Połonina Bukowska wraz z Kińczykiem. Im wyżej tym góry bardziej niebieskie.
Nagle, na jednej ze skałek, dostrzegamy wystający szary słupek. Bacznie mu się przyglądam i chyba widzę.. Czyżby były na nim wybite litery CS co by znaczyło, że to przedwojenny słupek graniczny? Rafał zoomem w aparacie przybliża nasz tajemniczy obiekt - tak, to polsko-czechosłowacki słupek graniczny z 1923 roku, z drugiej strony mający wybitą literę "P". Dyskutujemy między sobą, jak tu biegła granica przed wojną - teraz już wiem, że przez Rozsypaniec nie przebiegała. Skąd zatem wziął się ten świadek historii? Kto, skąd i kiedy go tu przytargał? W jakim celu? Niestety numery słupka nie są czytelne - mając numery bylibyśmy w stanie sprawdzić, gdzie przed wojną było jego miejsce. Słupek - kawałek granitu, kawałek kamienia, a gdyby mógł mówić opowiedziałby nam 95 ubiegłych lat. Może odpoczywał przy nim Orłowicz, Krygowski, może inni turyści wędrujący przed wojną. Może bojkowscy pasterze mijali go przepędzając stada owiec, a może dla ukraińskich nacjonalistów był punktem orientacyjnym w czasie palenia i mordowania pobliskich miejscowości, także jeszcze w powojennych latach. Może po wojnie WOP-iści zastanawiali się, co z nim zrobić i finalnie skazali go na zapomnienie gdzieś w krzakach, a jakiś zapaleniec wytargał go na skałki pod Rozsypańcem tylko po to, żeby ocalić tego niemego świadka historii Polski. Może..
Zwykły granitowy słupek stał się przyczyną rozważań o czasach minionych. Docieramy na Rozsypaniec, skąd słyszymy odgłosy ciężkiego pociągu. Spojrzenie na wschód tyko potwierdza nasze domysły - to pociąg zmierzający do Sianek, w których byliśmy przed dwoma dniami. Z kolejnymi krokami na szlaku przybywa turystów - na Haliczu, chyba moim ulubionym polskim szczycie, jest już ich naprawdę sporo. Gwar, harmider.. Po krótkim odpoczynku zmierzamy w stronę Tarnicy. Zanim jednak na nią wejdziemy, czeka nas od Przełęczy Goprowskiej pół godziny podchodzenia nieszczęsnymi schodami. Podobno te schody mają zapobiegać niszczeniu otoczenia z powodu wzmożonego ruchu turystycznego - myślę, że ścieżki wydeptane obok schodów pokazują, że efekt jest raczej odwrotny do zamierzonego.
Na Tarnicy jest kilkanaście osób - jesteśmy na niej koło godziny 15:00. Odpoczynek, zdjęcia - najwyższy szczyt Bieszczadów Zachodnich dorzucony do Pikuja i Krzemieńca. Czuję się, jakby wydarzyło się coś bardzo ważnego - na przestrzeni kilku dni mam to szczęście zobaczyć Bieszczady w całości, co daje mi pełny obraz tych gór. Uświadamiam sobie też to, jak wielki wpływ na te same góry mają granice państw, które są także - jak się okazuje - granicami czasu.
Między sobą rozmawiamy o tym, że pogarsza się widoczność i Pikuj jest słabo widoczny dzisiaj z Tarnicy. Siedzący obok nas chłopak, który chwilę wcześniej zrobił nam pamiątkowe zdjęcie przy krzyżu, mówi, że powinniśmy przyjechać zimą żeby zobaczyć Pikuja z Tarnicy. Z nieskrywaną radością odpowiadam, że my właśnie z Pikuja przyszliśmy na Tarnicę :-) Z niedowierzaniem dopytywał nas o szczegóły wyjazdu. Rozmawiamy, pokazujemy mapy.. Okazuje się, że marzą o wyjeździe w Bieszczady Wschodnie, ale trochę się tego obawiają i nie wiedzą, jak ugryźć temat wyjazdu. Robią sobie zdjęcia naszych map, żegnamy się i zaczynamy zejście do Ustrzyk Górnych połoniną Szerokiego Wierchu.
Coś, co dla nas jest już normalnością, czyli wyjazdy w Karpaty Wschodnie, dla wielu jest ciągle wielkim marzeniem. Rozumiem w pełni tego chłopaka, bo przecież jeszcze przed dwoma laty i dla mnie było to czymś odległym, a teraz staje się zupełną normą: dłuższe wole = Karpaty Wschodnie. Ta rozmowa spowodowała też we mnie chwilę refleksji - przecież tak jest nie tylko z górami. Mamy na co dzień tak wiele, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi marzy o tym, by mieć to, co my mamy. I nie chodzi tu tylko o rzeczy materialne.
Na nasze szczęście większość turystów z Tarnicy schodzi prosto do Wołosatego, dzięki czemu Szeroki Wierch jest niemal zupełnie pusty - mijamy po drodze pojedyncze osoby. Połonina powoli szykuje się do snu, otulając się ostatnimi ciepłymi promieniami słońca, chcąc je zachować jak najdłużej.
Ten dzień był przypomnieniem mi, że nigdy nie mogę powiedzieć: "znam te góry". Nie znam i pewnie nigdy do końca ich nie poznam, bo zawsze przynoszą coś nowego, odkrywając przede mną jakąś swoją część. Tak jak w relacjach ludzkich, najpierw trzeba się dobrze poznać, aby wyjawić swoje największe sekrety, tak też w górach potrzeba wielu ścieżek, kilometrów, upałów i ulew, aby one zechciały wyjawić ci choć skrawek siebie. Choćbyś szedł codziennie tym samym szlakiem, to każdego dnia będzie inny i co innego ci powie. Lubią one człowieka wodzić za nos i uczyć pokory - wydaje ci się, że znasz, a za chwilę zaskoczą cię tak, że zapamiętasz to na bardzo długo. Wychodząc w góry, choćby po raz setny na ten sam szlak, trzeba w domu zostawić pewność siebie i ruszyć w nie z dziecięcą ufnością, dając się nieść stopom tam, gdzie prowadzi karpacki płaj. Dopiero wtedy poznane okaże się być nieznane, a już dawno odkryte - zupełnie nowe. Tylko takie wędrowanie, pełne ciekawości, otwartości i górskiej ufności, może przynieść szczęście i poczucie spełnienia. Inaczej pozostanie ono tylko sportowym dreptaniem po bezdusznych pagórkach - wtedy poza zmęczeniem i kilkoma zdjęciami nie przyniesiesz z gór nic, bo najważniejsze, co one chciały ci dać, zostawiłeś po drodze.
Przełęcz Bukowska, Bieszczady Zachodnie |
Na dzisiaj w planach jest bieszczadzka klasyka - mój ulubiony szlak: Wołosate - Przełęcz Bukowska - Rozsypaniec - Halicz - Tarnica - Szeroki Wierch - Ustrzyki Górne. Szlak wypełniony wspomnieniami, sentymentem, rozmyślaniami, od których wiele zmieniło się w moim pojmowaniu górskiej wędrówki.
Przy przystanku autobusowym robimy mały rekonesans, czy coś w ogóle będzie jechało do Wołosatego (jakiś bus), czy idziemy łapać stopa. Okazuje się, że owszem pan busiarz za chwilę pojedzie. Deklarujemy chęć przejazdu, a w międzyczasie wskakujemy do sklepu w Ustrzykach Górnych. Idziemy na szlak "na lekko", więc zabieram ze sobą świeże drożdżówki, 1,5 litra wody i batony - w końcu na szlaku mam zamiar pić wodę do oporu.
Jest chwilę przed 9, gdy wysiadamy w Wołosatem - trochę czuję się dziwnie, bo najpierw trzeba było zapłacić za busa, teraz 7zł za bilet - w końcu jesteśmy w parku narodowym. Od razu sprowadza mnie to na ziemię, że jestem niby w tych samych górach, a jakże bardzo innych od tych pozostawionych kilka kilometrów stąd na wschód. Przed nami stoi kilka osób, a mnie już zaczyna dopadać zdenerwowanie - znowu ludzie, ludzie wszędzie.. Ja tu chcę kupić bilet i iść dalej, a jakaś Krysia z Marysią zastanawiają się, czy wziąć koszulkę tę czy tamtą, a może jednak kubek też, bo Staszkowi będzie na prezent. A w sumie to Grażynka weźmie jeszcze książeczkę do zbierania pieczątek. Czym prędzej kupuję bilet i odsuwam się na bok - znowu w ludzkim zoo, w którym spędzam każdy dzień pracy.. Od razu mimochodem przyszły do mnie słowa Władysława Krygowskiego, które zapisał wspominając pierwsze powojenne wyjazdy w Bieszczady w 1950 r. i wyznaczanie szlaków: "Nie śniło mi się wtedy jeszcze coś, co stało się dla mnie później zaskoczeniem, że uprzystępnienie gór musi prowadzić do ich zagłady". Ciekawe, co by powiedział dzisiaj wędrując po szlakach Bieszczadów, Tatr, Pienin czy Beskidu Żywieckiego.
Na nasze szczęście większość ludzi idzie od razu na Tarnicę - przed nami natomiast maluje się pusta droga z Wołosatego na Przełęcz Bukowską. Dołącza do nas pan, na oko mający 55 lat i nas co chwilę czymś zagaduje. Mijamy po prawej stronie drogę, którą dotarlibyśmy do Przełęczy Beskid i Łubni - gdyby tylko nie ta granica..
Wołosate - Przełęcz Bukowska |
Szlak na Przełęcz Bukowską z Wołosatego to 8 km dreptania najpierw resztkami asfaltu, później drogą gruntową i kamienną. Droga (według niektórych źródeł) była wybudowana po wojnie i miała znaczenie strategiczne - w czasie Zimnej Wojny miała dawać możliwość ewentualnego szybkiego przerzucenia wojsk ZSRR. Obecnie poruszać się po niej mogą tylko auta Straży Granicznej i Straży Parku - turyści jedynie pieszo lub konno.
Podejście jest lekkie, ale dość nużące - widoków brak, monotonny las, bobrowe żeremia. Ma jednak ta droga jakiś swój niepowtarzalny klimat - cisza, spokój, las i świadomość bycia obserwowanym, bo tuż za krzakami znajduje się granica.
W końcu docieramy na Przełęcz Bukowską i przy krzyżu postanawiamy urządzić dłuższy odpoczynek. Znów stoję w tym miejscu - od patrzenia stąd na wschód zaczął się nowy rozdział gór w moim życiu. To też takie symboliczne miejsce przełamania niemożliwego, które - o ile zdecydujemy się na jakiś krok - stanie się realne, prawdziwe i z planów zostanie przekute na wspomnienia o wiele trwalsze niż widok.
Tym razem na Przełęczy Bukowskiej znajduję sobie nowe obiekty westchnień - zakazany Kińczyk Bukowski i Opołonek. Od kilkunastu lat nie prowadzi na nie już szlak turystyczny, a dalsze przejście wymaga zgody dyrekcji parku i straży granicznej. Kolejne marzenie do spełnienia - bardzo mocno wierzę w to, że uda nam się kiedyś uzyskać te zgody i dotrzeć w ten zakazany i zupełnie niedostępny kawałek Polskich Bieszczadów. To, co zakazane i niedostępne smakuje najlepiej - od czasów Adama i Ewy najwidoczniej w ludzkiej naturze niewiele się zmieniło.
Połonina Bukowska i Kińczyk Bukowski, Bieszczady Zachodnie |
Na południowym - wschodzie malują się przed nami góry w kolorze indygo. Jakby chciały przykryć się tym niebieskim płaszczem aby móc pokazać swoje piękno tylko nielicznym, speszone ludzkimi spojrzeniami. Jakby chciały zakryć to, co w nich najpiękniejsze, zapraszając do odkrywania tego, co ukryte i niedostępne, dając tym samym każdemu możliwość odkrycia i odnalezienia tego, czego w nich szuka. O ile wiemy, czego szukamy - bo jak znaleźć nie wiedząc, co jest szukane? Spoglądam na te zaniebieszczone na wschodzie szczyty, które na nowo budzą we mnie ciekawość dzięki swej tajemniczości, otulonej w kolor indygo. Od turystów w pobliżu słyszę "ale słaba widoczność, nie widać kolorów, idziemy dalej..". A mnie te niebieskie góry zachwycają - szczyt wynurza się zza szczytu, dolina opada za doliną aż po horyzont. I tak siedząc na Przełęczy Bukowskiej zostaję z pytaniem: czy oni widzą tak mało, czy to ja widzę więcej niż powinnam, dopatrując się czegoś więcej w kupie kamieni przeplatanych drzewami?
"Szukam, szukania mi trzeba,
domu, gitarą i piórem
a góry nade mną jak niebo
a niebo nade mną jak góry.."
|
I znowu Przełęcz Bukowska zasiała we mnie ziarno refleksji i tęsknoty, które w miesiącach z dala od Bieszczadów będzie kiełkowało, podlewane kolejnymi wieczorami spędzonymi nad mapą, by w końcu mogło zaowocować kolejnym wyjazdem. Bo sama wędrówka i niniejsza relacja to już niejako owoce tego, co wyrasta w głowie i sercu nierzadko kilka miesięcy wcześniej. Wyjazd poprzedzony godzinami i miesiącami spędzonymi z książkami i mapą pozwala później na smakowanie tego, co w danych górach jest najbardziej wartościowe.
Mkniemy ku Rozsypańcowi - im wyżej, tym bardziej odsłania się przed nami Połonina Bukowska wraz z Kińczykiem. Im wyżej tym góry bardziej niebieskie.
Pod Rozsypańcem |
Nagle, na jednej ze skałek, dostrzegamy wystający szary słupek. Bacznie mu się przyglądam i chyba widzę.. Czyżby były na nim wybite litery CS co by znaczyło, że to przedwojenny słupek graniczny? Rafał zoomem w aparacie przybliża nasz tajemniczy obiekt - tak, to polsko-czechosłowacki słupek graniczny z 1923 roku, z drugiej strony mający wybitą literę "P". Dyskutujemy między sobą, jak tu biegła granica przed wojną - teraz już wiem, że przez Rozsypaniec nie przebiegała. Skąd zatem wziął się ten świadek historii? Kto, skąd i kiedy go tu przytargał? W jakim celu? Niestety numery słupka nie są czytelne - mając numery bylibyśmy w stanie sprawdzić, gdzie przed wojną było jego miejsce. Słupek - kawałek granitu, kawałek kamienia, a gdyby mógł mówić opowiedziałby nam 95 ubiegłych lat. Może odpoczywał przy nim Orłowicz, Krygowski, może inni turyści wędrujący przed wojną. Może bojkowscy pasterze mijali go przepędzając stada owiec, a może dla ukraińskich nacjonalistów był punktem orientacyjnym w czasie palenia i mordowania pobliskich miejscowości, także jeszcze w powojennych latach. Może po wojnie WOP-iści zastanawiali się, co z nim zrobić i finalnie skazali go na zapomnienie gdzieś w krzakach, a jakiś zapaleniec wytargał go na skałki pod Rozsypańcem tylko po to, żeby ocalić tego niemego świadka historii Polski. Może..
W tle Tarnica |
Zwykły granitowy słupek stał się przyczyną rozważań o czasach minionych. Docieramy na Rozsypaniec, skąd słyszymy odgłosy ciężkiego pociągu. Spojrzenie na wschód tyko potwierdza nasze domysły - to pociąg zmierzający do Sianek, w których byliśmy przed dwoma dniami. Z kolejnymi krokami na szlaku przybywa turystów - na Haliczu, chyba moim ulubionym polskim szczycie, jest już ich naprawdę sporo. Gwar, harmider.. Po krótkim odpoczynku zmierzamy w stronę Tarnicy. Zanim jednak na nią wejdziemy, czeka nas od Przełęczy Goprowskiej pół godziny podchodzenia nieszczęsnymi schodami. Podobno te schody mają zapobiegać niszczeniu otoczenia z powodu wzmożonego ruchu turystycznego - myślę, że ścieżki wydeptane obok schodów pokazują, że efekt jest raczej odwrotny do zamierzonego.
Widok z Halicza |
Na Tarnicy jest kilkanaście osób - jesteśmy na niej koło godziny 15:00. Odpoczynek, zdjęcia - najwyższy szczyt Bieszczadów Zachodnich dorzucony do Pikuja i Krzemieńca. Czuję się, jakby wydarzyło się coś bardzo ważnego - na przestrzeni kilku dni mam to szczęście zobaczyć Bieszczady w całości, co daje mi pełny obraz tych gór. Uświadamiam sobie też to, jak wielki wpływ na te same góry mają granice państw, które są także - jak się okazuje - granicami czasu.
Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów Zachodnich |
Między sobą rozmawiamy o tym, że pogarsza się widoczność i Pikuj jest słabo widoczny dzisiaj z Tarnicy. Siedzący obok nas chłopak, który chwilę wcześniej zrobił nam pamiątkowe zdjęcie przy krzyżu, mówi, że powinniśmy przyjechać zimą żeby zobaczyć Pikuja z Tarnicy. Z nieskrywaną radością odpowiadam, że my właśnie z Pikuja przyszliśmy na Tarnicę :-) Z niedowierzaniem dopytywał nas o szczegóły wyjazdu. Rozmawiamy, pokazujemy mapy.. Okazuje się, że marzą o wyjeździe w Bieszczady Wschodnie, ale trochę się tego obawiają i nie wiedzą, jak ugryźć temat wyjazdu. Robią sobie zdjęcia naszych map, żegnamy się i zaczynamy zejście do Ustrzyk Górnych połoniną Szerokiego Wierchu.
Coś, co dla nas jest już normalnością, czyli wyjazdy w Karpaty Wschodnie, dla wielu jest ciągle wielkim marzeniem. Rozumiem w pełni tego chłopaka, bo przecież jeszcze przed dwoma laty i dla mnie było to czymś odległym, a teraz staje się zupełną normą: dłuższe wole = Karpaty Wschodnie. Ta rozmowa spowodowała też we mnie chwilę refleksji - przecież tak jest nie tylko z górami. Mamy na co dzień tak wiele, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi marzy o tym, by mieć to, co my mamy. I nie chodzi tu tylko o rzeczy materialne.
Na nasze szczęście większość turystów z Tarnicy schodzi prosto do Wołosatego, dzięki czemu Szeroki Wierch jest niemal zupełnie pusty - mijamy po drodze pojedyncze osoby. Połonina powoli szykuje się do snu, otulając się ostatnimi ciepłymi promieniami słońca, chcąc je zachować jak najdłużej.
Ten dzień był przypomnieniem mi, że nigdy nie mogę powiedzieć: "znam te góry". Nie znam i pewnie nigdy do końca ich nie poznam, bo zawsze przynoszą coś nowego, odkrywając przede mną jakąś swoją część. Tak jak w relacjach ludzkich, najpierw trzeba się dobrze poznać, aby wyjawić swoje największe sekrety, tak też w górach potrzeba wielu ścieżek, kilometrów, upałów i ulew, aby one zechciały wyjawić ci choć skrawek siebie. Choćbyś szedł codziennie tym samym szlakiem, to każdego dnia będzie inny i co innego ci powie. Lubią one człowieka wodzić za nos i uczyć pokory - wydaje ci się, że znasz, a za chwilę zaskoczą cię tak, że zapamiętasz to na bardzo długo. Wychodząc w góry, choćby po raz setny na ten sam szlak, trzeba w domu zostawić pewność siebie i ruszyć w nie z dziecięcą ufnością, dając się nieść stopom tam, gdzie prowadzi karpacki płaj. Dopiero wtedy poznane okaże się być nieznane, a już dawno odkryte - zupełnie nowe. Tylko takie wędrowanie, pełne ciekawości, otwartości i górskiej ufności, może przynieść szczęście i poczucie spełnienia. Inaczej pozostanie ono tylko sportowym dreptaniem po bezdusznych pagórkach - wtedy poza zmęczeniem i kilkoma zdjęciami nie przyniesiesz z gór nic, bo najważniejsze, co one chciały ci dać, zostawiłeś po drodze.
Ta sama, a jednak zupełnie inna Tarnica. |
Zdecydowanie najlepszy wpis do tej pory. Podpisuje się pod tym obiema rękami i życzę nam jeszcze wielu karpackich udanych wędrówek :)
OdpowiedzUsuń