Trzy kraje - jedne Bieszczady 2018, cz.1. Nadeszła jesień i czas ruszać w drogę.
Oczekując na październikowy wyjazd w Bieszczady po cichu i nieśmiało liczyłam na to, że może, jakimś cudem, pogoda będzie taka jaką miałam przed rokiem w tym samym czasie w tych samych górach. Od lipcowego wyjazdu w Gorgany była to największa obawa - lejące się z nieba strugi deszczu i chlupiące buty to średnia perspektywa, szczególnie jesienią. Nieśmiało licząc na piękną pogodę, jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że oczekuję trochę niemożliwego - w końcu dobra pogoda utrzymuje się już niemal od tygodnia. A może jednak, może jednak zdarzy się ten cud i Bieszczady oddadzą nam to, co odebrały Gorgany, przeganiając nas w lipcu ulewnym deszczem?
Jeszcze nie tak dawno bardzo nie lubiłam jesieni - ta pora roku zawsze wiązała się z powrotem do szkoły a później na studia. Robi się zimno, szybko zapada zmrok, a wraz z nim i porannymi mgłami cały świat wydaje się zamierać. Jesień kojarzyła mi się z zapachem zgniłych liści, nieustanną słotą za oknem i czasem, podczas którego nie chciało się nawet wystawiać nosa za drzwi domu.
Jakoś tak się dzieje w życiu człowieka, że im jest starszy, tym więcej szczegółów dostrzega w otaczającym go świecie. I tak też w jesieni widzę coraz więcej dobrych rzeczy - stała się dla mnie chyba najlepszą porą na kilkudniową górską wędrówkę. Kolory drzew, mgły w dolinach, poranny szron, ostatnie promienie wyjątkowo ciepłego słońca. Nie ma już burz, a pogoda jest raczej stabilna - albo stabilnie leje, albo stabilnie jest słonecznie cały tydzień. Coraz częściej jesień to dla mnie czas niczym dla Włóczykija: "Któregoś wczesnego ranka Włóczykij obudził się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne".
Wszystko to, co o tej porze roku dzieje się w przyrodzie i w człowieku wyjątkowo wyraźnie widać właśnie w Bieszczadach, które nadzwyczaj dobrze smakują jesienią. Czas ruszać w drogę.
Jest piątek po pracy - wpadam do domu zabrać tylko plecak. W mieszkaniu trwają jeszcze poremontowe poprawki, więc kręcę się między plecakiem, kartonami, skrzynkami z narzędziami, w międzyczasie zastanawiając się, czy na pewno wzięłam wszystko. Chwytam plecak i biegnę na przystanek - jesienna przygodo, czas start. Mając ze sobą plecak a w nim wszystko, co tak naprawdę potrzebne do życia, z każdym krokiem w sercu zapada coraz większy spokój, bo oto przez najbliższy tydzień nie będzie mnie interesował świat zabieganej codzienności, a każdy dzień będzie mierzony wędrówką słońca po bieszczadzkim niebie zamiast godziną wyświetlającą się na ekranie smartfona. Każdy krok oddala mnie od codziennych trosk, a przybliża ku przygodzie i częściowo nieznanemu skrawkowi Karpat, którego dotknęłam do tej pory jedynie po polskiej stronie granicy.
Na dworcu spotykam Rafała i pociągiem ruszamy do Przemyśla. Tym razem podróż dzielimy na dwie części, z noclegiem właśnie w Przemyślu. Po 3 godzinach jazdy wysiadamy na przemyskim Zasaniu i kierujemy się do schroniska PTSM, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Sympatyczna i bardzo pomocna dziewczyna z recepcji informuje nas, że w pokoju jest jeszcze miłe małżeństwo. Ku naszemu lekkiemu zdziwieniu małżeństwo ma dobrze ponad 70 lat i sprawia wrażenie strasznych mruków - pan przy biurku zaczytany w książce, pani w łóżku zaczytana w gazecie nawet nie podnosi wzroku, gdy wchodzimy do pokoju i się witamy. Wyczuwamy atmosferę lekkiej "spiny", ale tylko przez chwilę - od głupiego zagadania na temat pogody zaczyna się dość ciekawa rozmowa. Państwo są ze Śląska, przyjechali tu odwiedzić groby, a pan urodził się jeszcze we Lwowie! Przedwojenny Lwów pamięta bardzo słabo, ale opowiada nam trochę o pierwszych wyjazdach na Ukrainę w latach 70. Okazało się, że to starsze małżeństwo jest naprawdę miłe :) Pozory czasem potrafią bardzo zmylić.
Zmęczeni po pracy i podróży padliśmy bardzo szybko spać. Wstajemy po 6 rano - herbata, jakieś szybkie śniadanie i czas kierować się ku granicy w Medyce. Jest słoneczny, rześki poranek, a posrebrzona przymrozkiem trawa odbija pierwsze promienie jesiennego słońca. Pierwszy raz w busie Przemyśl - Medyka jest luźno, nie jest gorąco i nikt się nie kłóci. Jeszcze po stronie polskiej wymieniamy pieniądze u wesołej pani w kantorze, która od razu chciała nam wszystko wytłumaczyć, co, gdzie i jak na przejściu granicznym. Powstrzymaliśmy ją - my tu nie pierwszy raz.. :-) Ze wspaniałym akcentem, charakterystycznym dla wschodnich stron Polski zadaje nam pytanie "co tam takiego jest, że tam się ciągle wraca" i mówi, że ona też często tam jeździ, a w samym Lwowie była kilkadziesiąt razy. Wesoły kantorek ;-)
Kolejki na granicy brak zarówno po polskiej, jak i ukraińskiej stronie. Było to chyba najszybsze przekroczenie tego przejścia w moim życiu. Udajemy się na postój marszrutek - po drodze zaczepiają nas busiarze, gotowi zawieźć do Lwowa za jedyne 100 zł ;-) Odmawiamy, bo kursową marszrutką pojedziemy za kilka złotych, a i tak nam się nie spieszy.
Niemal zawsze wjeżdżając na Ukrainę w przygranicznych wioskach trafiamy na kondukt pogrzebowy z popem na czele. Zawodzące babcie, czarne chorągwie, trumna na aucie lub niesiona przez ludzi - tak jak dawniej i w Polsce bywało, a obecnie zdarza się już rzadko. Tym razem konduktu nie było, ale dojeżdżając do Lwowa widzimy obok naszego przystanku samobójcę siedzącego na dachu wysokiego pustostanu. Policja, gapie i gość siedzący na gzymsie. Akcja kończy się sukcesem - niedoszłego samobójcę ściąga z dachu jakaś jednostka specjalna. Ludzie się rozchodzą, a my mając jeszcze ponad 2 godziny do odjazdu naszego autobusu do Husnego, idziemy do pobliskiego centrum handlowego "Metro" z nadzieją, że uda nam się coś zjeść. I się udało :)
Wracamy na dworzec zachodni - spokojnie oczekujemy na marszrutkę do Husnego Wyżnego, skąd rozpoczniemy nazajutrz marsz przez Bieszczady Wschodnie. Lokujemy się na samym końcu z plecakami - niespełna 160 km będziemy jechali prawie 4h.. Ot, ukraiński standard - jak nie słaba droga, to postoje na papieroska co każdą miejscowość.
Na dworcu w Samborze do marszrutki podchodzi dwoje Cyganów z gitarą i stojąc w drzwiach coś tam grają i śpiewają o "krasnej Ukrainie".
Im dalej, tym widoki lepsze - z jednej strony Połoniny Rosochackie, z drugiej, w oddali widzimy nic innego jak szczyty polskich Bieszczadów.. Przemieszczamy się wzdłuż południowo - wschodniej granicy z Polską. Piękna, słoneczna pogoda i bezchmurne niebo zwiastuje, że moje błagania o piękną jesień zostały chyba wysłuchane.
Wysiadamy na głównym skrzyżowaniu przed Husnem, skąd mamy jeszcze kilka kilometrów pieszo do Husnego Wyżnego. Jakie jest nasze zaskoczenie gdy okazuje się, że marszrutka pojechała dalej właśnie tam, gdzie mamy iść.. eh, gdyby tak człowiek wiedział. Na nasze szczęście, nawet bez machania, zatrzymuje się miejscowy chłopak - bez słowa otwiera bagażnik, gdzie rzucamy plecaki i jedziemy dalej. Po drodze zabiera jeszcze starszą kobietę, chyba swoją matkę. Kompletnie nie rozumiemy, co kobieta do mówi - chyba był to już jakiś miejscowy dialekt / gwara / cokolwiek, ale nie rozumiałam ani pół słowa.
Pozostaje nam dojść do końca wioski, gdzie zgodnie z mapą ma się znajdować jakieś miejsce oferujące noclegi, polecane zresztą przez innych Polaków, bywających w Bieszczadach Wschodnich.
Idziemy przez Husne Wyżne, w którym ewidentnie czas się zatrzymał - bez problemu zobaczymy wiele tradycyjnych bojkowskich chyż, w których część mieszkalna łączyła się z częścią dla zwierząt gospodarskich.
Stare drewniane wozy, drabiny, drewniane beczki na mleko i chyże o niskich dachach, choć często oszpecone azbestem i blachą. Coraz bliżej nas jest Pikuj - król całych Bieszczadów..
Ciekawostką jest, że choć jest to jedno pasmo, w każdym z trzech krajów, na terenie których leży, nazywa się inaczej. Na Ukrainie jest to Verkhovynskyi Vododilnyi Khrebet (Grzbiet Wododziałowy), na Słowacji są to Bukovske Vrchy, a w Polsce Bieszczady.
O zachodzie słońca docieramy w końcu do ostatniej chaty, mającej być naszym noclegiem. Są jakieś auta, kręcą się ludzie którzy mówią, że noclegów na pewno niet - wsio zajęte. Nie dajemy za wygraną i szukamy "hospodara", który gdzieś tu się kręci w obejściu "w kamuflarzu", czyli w mundurze. Facet dobrze mówi po polsku - opowiada, że 90% jego gości to Polacy i ma nawet tutaj na maszcie obok ukraińskiej, polską flagę. Gadka szmatka, ale miejsc naprawdę nie ma. Hospodar wykazuje się troską o nas i mówi, że zadzwoni do pobliskiego schroniska - może tam coś mają, a nas zaprasza na swoje podwórko, byśmy poczekali na ławce.
- nie odbierajet, poczekajte jednu chwilu.
Czekamy kilkanaście minut..
- nie odbierajet, pczekajte 5 minut.
Czekamy kolejnych 15..
- nie odbierajet.. mam tu nad kuchnią taki pokój dla kucharki, ale kucharka nie przyjechała. Jak ten ze schroniska nie odbierze to nie zostawię was na dworze. Poczekajte, poczekajte..
Nie bardzo wiemy, po co w takim razie wydzwania do tego schroniska - mówimy, że nas nawet i podłoga zadowoli, że wszystko mamy. Hospodar kręci się to tu, to tam i tylko nam mówi "poczekajte". W ostateczności rozbijemy namiot gdzieś za wioską. Zrobiło się ciemno, robi się zimno, aż w końcu mówi: chodite. Ufff...
Okazuje się, że pokój jest już całkowicie przygotowany, łącznie z pościelą - zapewne dlatego nas tak przetrzymywał na zewnątrz tym "poczekajte". W pomieszczeniu jest bardzo ciepło - pod nami jest kuchnia, a przez pokój biegnie komin, dający wiele ciepła. Przy kominie widzę ogromny garnek - tylko i wyłącznie w celu potwierdzenia domysłów otwieramy go - oczywiście zacier :-) Woń drożdży natychmiast rozniosła się po niewielkim pokoju. Wiele Polskę i Ukrainę dzieli, ale akurat zamiłowanie do pewnych smaków niewątpliwie łączy te oba kraje.
Kucharka woła nas na kolację, a w zasadzie to obiadokolację. Dostajemy barszcz, pieczywo, ogórki i pyszne sało, czyli słoninę. Za chwilę przynosi nam drugie danie - ziemniaki, duszona cukinia i schabowy na cały talerz. Przed dalszą wędrówką przyda się odrobina luksusu i kalorii :-)
W budynku obok jest bania oraz grill - ukraińscy goście popijają wódeczkę, a my objedzeni i szczęśliwi kładziemy się spać - rano ruszamy już w góry. Widząc prognozy i sytuację za oknem już nie mogę doczekać się poranka - co nam przyniesie wędrówka, co się wydarzy, jak wyglądają połoniny po tej stronie Bieszczadów? Czy cały plan się powiedzie, czy przejdziemy przez trzy bieszczadzkie kraje, czy są jeszcze kolorowe liście, czy, czy, czy.. To jest ten fantastyczny stan, kiedy wiesz, że cokolwiek się wydarzy za dzień, dwa czy trzy, będzie wspomnieniem o wiele trwalszym niż wszystkie inne wydarzenia przeżywane w codzienności.
Husne Wyżne i ostatnie promienie słońca padające na szczyt Pikuja. |
Jeszcze nie tak dawno bardzo nie lubiłam jesieni - ta pora roku zawsze wiązała się z powrotem do szkoły a później na studia. Robi się zimno, szybko zapada zmrok, a wraz z nim i porannymi mgłami cały świat wydaje się zamierać. Jesień kojarzyła mi się z zapachem zgniłych liści, nieustanną słotą za oknem i czasem, podczas którego nie chciało się nawet wystawiać nosa za drzwi domu.
Jakoś tak się dzieje w życiu człowieka, że im jest starszy, tym więcej szczegółów dostrzega w otaczającym go świecie. I tak też w jesieni widzę coraz więcej dobrych rzeczy - stała się dla mnie chyba najlepszą porą na kilkudniową górską wędrówkę. Kolory drzew, mgły w dolinach, poranny szron, ostatnie promienie wyjątkowo ciepłego słońca. Nie ma już burz, a pogoda jest raczej stabilna - albo stabilnie leje, albo stabilnie jest słonecznie cały tydzień. Coraz częściej jesień to dla mnie czas niczym dla Włóczykija: "Któregoś wczesnego ranka Włóczykij obudził się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne".
Wszystko to, co o tej porze roku dzieje się w przyrodzie i w człowieku wyjątkowo wyraźnie widać właśnie w Bieszczadach, które nadzwyczaj dobrze smakują jesienią. Czas ruszać w drogę.
Jest piątek po pracy - wpadam do domu zabrać tylko plecak. W mieszkaniu trwają jeszcze poremontowe poprawki, więc kręcę się między plecakiem, kartonami, skrzynkami z narzędziami, w międzyczasie zastanawiając się, czy na pewno wzięłam wszystko. Chwytam plecak i biegnę na przystanek - jesienna przygodo, czas start. Mając ze sobą plecak a w nim wszystko, co tak naprawdę potrzebne do życia, z każdym krokiem w sercu zapada coraz większy spokój, bo oto przez najbliższy tydzień nie będzie mnie interesował świat zabieganej codzienności, a każdy dzień będzie mierzony wędrówką słońca po bieszczadzkim niebie zamiast godziną wyświetlającą się na ekranie smartfona. Każdy krok oddala mnie od codziennych trosk, a przybliża ku przygodzie i częściowo nieznanemu skrawkowi Karpat, którego dotknęłam do tej pory jedynie po polskiej stronie granicy.
Na dworcu spotykam Rafała i pociągiem ruszamy do Przemyśla. Tym razem podróż dzielimy na dwie części, z noclegiem właśnie w Przemyślu. Po 3 godzinach jazdy wysiadamy na przemyskim Zasaniu i kierujemy się do schroniska PTSM, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Sympatyczna i bardzo pomocna dziewczyna z recepcji informuje nas, że w pokoju jest jeszcze miłe małżeństwo. Ku naszemu lekkiemu zdziwieniu małżeństwo ma dobrze ponad 70 lat i sprawia wrażenie strasznych mruków - pan przy biurku zaczytany w książce, pani w łóżku zaczytana w gazecie nawet nie podnosi wzroku, gdy wchodzimy do pokoju i się witamy. Wyczuwamy atmosferę lekkiej "spiny", ale tylko przez chwilę - od głupiego zagadania na temat pogody zaczyna się dość ciekawa rozmowa. Państwo są ze Śląska, przyjechali tu odwiedzić groby, a pan urodził się jeszcze we Lwowie! Przedwojenny Lwów pamięta bardzo słabo, ale opowiada nam trochę o pierwszych wyjazdach na Ukrainę w latach 70. Okazało się, że to starsze małżeństwo jest naprawdę miłe :) Pozory czasem potrafią bardzo zmylić.
Zmęczeni po pracy i podróży padliśmy bardzo szybko spać. Wstajemy po 6 rano - herbata, jakieś szybkie śniadanie i czas kierować się ku granicy w Medyce. Jest słoneczny, rześki poranek, a posrebrzona przymrozkiem trawa odbija pierwsze promienie jesiennego słońca. Pierwszy raz w busie Przemyśl - Medyka jest luźno, nie jest gorąco i nikt się nie kłóci. Jeszcze po stronie polskiej wymieniamy pieniądze u wesołej pani w kantorze, która od razu chciała nam wszystko wytłumaczyć, co, gdzie i jak na przejściu granicznym. Powstrzymaliśmy ją - my tu nie pierwszy raz.. :-) Ze wspaniałym akcentem, charakterystycznym dla wschodnich stron Polski zadaje nam pytanie "co tam takiego jest, że tam się ciągle wraca" i mówi, że ona też często tam jeździ, a w samym Lwowie była kilkadziesiąt razy. Wesoły kantorek ;-)
Klasyka :) |
Kolejki na granicy brak zarówno po polskiej, jak i ukraińskiej stronie. Było to chyba najszybsze przekroczenie tego przejścia w moim życiu. Udajemy się na postój marszrutek - po drodze zaczepiają nas busiarze, gotowi zawieźć do Lwowa za jedyne 100 zł ;-) Odmawiamy, bo kursową marszrutką pojedziemy za kilka złotych, a i tak nam się nie spieszy.
Niemal zawsze wjeżdżając na Ukrainę w przygranicznych wioskach trafiamy na kondukt pogrzebowy z popem na czele. Zawodzące babcie, czarne chorągwie, trumna na aucie lub niesiona przez ludzi - tak jak dawniej i w Polsce bywało, a obecnie zdarza się już rzadko. Tym razem konduktu nie było, ale dojeżdżając do Lwowa widzimy obok naszego przystanku samobójcę siedzącego na dachu wysokiego pustostanu. Policja, gapie i gość siedzący na gzymsie. Akcja kończy się sukcesem - niedoszłego samobójcę ściąga z dachu jakaś jednostka specjalna. Ludzie się rozchodzą, a my mając jeszcze ponad 2 godziny do odjazdu naszego autobusu do Husnego, idziemy do pobliskiego centrum handlowego "Metro" z nadzieją, że uda nam się coś zjeść. I się udało :)
Wracamy na dworzec zachodni - spokojnie oczekujemy na marszrutkę do Husnego Wyżnego, skąd rozpoczniemy nazajutrz marsz przez Bieszczady Wschodnie. Lokujemy się na samym końcu z plecakami - niespełna 160 km będziemy jechali prawie 4h.. Ot, ukraiński standard - jak nie słaba droga, to postoje na papieroska co każdą miejscowość.
Na dworcu w Samborze do marszrutki podchodzi dwoje Cyganów z gitarą i stojąc w drzwiach coś tam grają i śpiewają o "krasnej Ukrainie".
Im dalej, tym widoki lepsze - z jednej strony Połoniny Rosochackie, z drugiej, w oddali widzimy nic innego jak szczyty polskich Bieszczadów.. Przemieszczamy się wzdłuż południowo - wschodniej granicy z Polską. Piękna, słoneczna pogoda i bezchmurne niebo zwiastuje, że moje błagania o piękną jesień zostały chyba wysłuchane.
Ważne, żeby było wygodnie :-) |
Wysiadamy na głównym skrzyżowaniu przed Husnem, skąd mamy jeszcze kilka kilometrów pieszo do Husnego Wyżnego. Jakie jest nasze zaskoczenie gdy okazuje się, że marszrutka pojechała dalej właśnie tam, gdzie mamy iść.. eh, gdyby tak człowiek wiedział. Na nasze szczęście, nawet bez machania, zatrzymuje się miejscowy chłopak - bez słowa otwiera bagażnik, gdzie rzucamy plecaki i jedziemy dalej. Po drodze zabiera jeszcze starszą kobietę, chyba swoją matkę. Kompletnie nie rozumiemy, co kobieta do mówi - chyba był to już jakiś miejscowy dialekt / gwara / cokolwiek, ale nie rozumiałam ani pół słowa.
Husne Wyżne. |
Pozostaje nam dojść do końca wioski, gdzie zgodnie z mapą ma się znajdować jakieś miejsce oferujące noclegi, polecane zresztą przez innych Polaków, bywających w Bieszczadach Wschodnich.
Idziemy przez Husne Wyżne, w którym ewidentnie czas się zatrzymał - bez problemu zobaczymy wiele tradycyjnych bojkowskich chyż, w których część mieszkalna łączyła się z częścią dla zwierząt gospodarskich.
Stare drewniane wozy, drabiny, drewniane beczki na mleko i chyże o niskich dachach, choć często oszpecone azbestem i blachą. Coraz bliżej nas jest Pikuj - król całych Bieszczadów..
Pikuj o zachodzie słońca. |
Ciekawostką jest, że choć jest to jedno pasmo, w każdym z trzech krajów, na terenie których leży, nazywa się inaczej. Na Ukrainie jest to Verkhovynskyi Vododilnyi Khrebet (Grzbiet Wododziałowy), na Słowacji są to Bukovske Vrchy, a w Polsce Bieszczady.
O zachodzie słońca docieramy w końcu do ostatniej chaty, mającej być naszym noclegiem. Są jakieś auta, kręcą się ludzie którzy mówią, że noclegów na pewno niet - wsio zajęte. Nie dajemy za wygraną i szukamy "hospodara", który gdzieś tu się kręci w obejściu "w kamuflarzu", czyli w mundurze. Facet dobrze mówi po polsku - opowiada, że 90% jego gości to Polacy i ma nawet tutaj na maszcie obok ukraińskiej, polską flagę. Gadka szmatka, ale miejsc naprawdę nie ma. Hospodar wykazuje się troską o nas i mówi, że zadzwoni do pobliskiego schroniska - może tam coś mają, a nas zaprasza na swoje podwórko, byśmy poczekali na ławce.
- nie odbierajet, poczekajte jednu chwilu.
Czekamy kilkanaście minut..
- nie odbierajet, pczekajte 5 minut.
Czekamy kolejnych 15..
- nie odbierajet.. mam tu nad kuchnią taki pokój dla kucharki, ale kucharka nie przyjechała. Jak ten ze schroniska nie odbierze to nie zostawię was na dworze. Poczekajte, poczekajte..
Nie bardzo wiemy, po co w takim razie wydzwania do tego schroniska - mówimy, że nas nawet i podłoga zadowoli, że wszystko mamy. Hospodar kręci się to tu, to tam i tylko nam mówi "poczekajte". W ostateczności rozbijemy namiot gdzieś za wioską. Zrobiło się ciemno, robi się zimno, aż w końcu mówi: chodite. Ufff...
Okazuje się, że pokój jest już całkowicie przygotowany, łącznie z pościelą - zapewne dlatego nas tak przetrzymywał na zewnątrz tym "poczekajte". W pomieszczeniu jest bardzo ciepło - pod nami jest kuchnia, a przez pokój biegnie komin, dający wiele ciepła. Przy kominie widzę ogromny garnek - tylko i wyłącznie w celu potwierdzenia domysłów otwieramy go - oczywiście zacier :-) Woń drożdży natychmiast rozniosła się po niewielkim pokoju. Wiele Polskę i Ukrainę dzieli, ale akurat zamiłowanie do pewnych smaków niewątpliwie łączy te oba kraje.
Kucharka woła nas na kolację, a w zasadzie to obiadokolację. Dostajemy barszcz, pieczywo, ogórki i pyszne sało, czyli słoninę. Za chwilę przynosi nam drugie danie - ziemniaki, duszona cukinia i schabowy na cały talerz. Przed dalszą wędrówką przyda się odrobina luksusu i kalorii :-)
W budynku obok jest bania oraz grill - ukraińscy goście popijają wódeczkę, a my objedzeni i szczęśliwi kładziemy się spać - rano ruszamy już w góry. Widząc prognozy i sytuację za oknem już nie mogę doczekać się poranka - co nam przyniesie wędrówka, co się wydarzy, jak wyglądają połoniny po tej stronie Bieszczadów? Czy cały plan się powiedzie, czy przejdziemy przez trzy bieszczadzkie kraje, czy są jeszcze kolorowe liście, czy, czy, czy.. To jest ten fantastyczny stan, kiedy wiesz, że cokolwiek się wydarzy za dzień, dwa czy trzy, będzie wspomnieniem o wiele trwalszym niż wszystkie inne wydarzenia przeżywane w codzienności.
Komentarze
Prześlij komentarz