Trzy kraje - jedne Bieszczady, cz. 6. Góry dla każdego, ale nie dla wszystkich.
Rankiem żegnamy się z Ustrzykami Górnymi mając nadzieję na szybki powrót w te strony. W sklepie robimy tylko drobne zakupy na dzisiejszą drogę - ze względu na niespecjalną sympatię do Połoniny Caryńskiej decydujemy się złapać stopa i ruszyć z Berehów na Połoninę Wetlińską, dokładając do niej Smerek. Dość szybko udaje nam się złapać podwózkę - zatrzymuje się małżeństwo, które zmierza dokładnie tam, gdzie my. Chwilę rozmawiamy o trafionej pogodzie, ludziach w górach i o cenach busów, które w Bieszczadach osiągnęły już zakopiański poziom cenowy.
W Berehach przy punkcie kasowym BdPN urządzamy sobie śniadanie - piękny, słoneczny poranek zwiastuje nam kolejny ciepły dzień. Na niebie jednak pojawia się coraz więcej cirrusów co wróży rychłą zmianę pogody.
Wraz z kolejnymi krokami na szlaku mija nas coraz więcej ludzi - młodszych, starszych, przemierzający szlak pojedynczo i w większych grupkach. Wszyscy to turyści "jednodniowi", wyskakujący na szlak z malutkim plecaczkiem. Nie brakuje też takich bez plecaka, chwytających tylko pół litra wody w garść. Taki widok mnie zawsze zdumiewa - jakie by to nie były góry, ale jak ze sobą nie zabrać czegoś do zjedzenia, więcej picia, mapy czy choćby kurtki? Z dużymi plecakami, przytroczonymi karimatami i namiotem stajemy się obiektem bacznej obserwacji.
Ojej, pani z takim ogromnym plecakiem!
- eee, przez 6 dni to już się do niego przyzwyczaiłam :)
To ja z całego serca współczuję! Matko, z takim tobołem! Przecież to ciężko! Współczuję!
- ale tu nie ma czego współczuć, tu trzeba się tylko cieszyć.
Chwilę dalej mijamy grupkę młodych chłopaków z nauczycielką / opiekunką. Oczywiście u niej również wzbudzamy ciekawość - nawet pokazując nas opowiada swoim podopiecznym, że "tak kiedyś wyglądali prawdziwi turyści! Tak się chodziło!" To, że człowiek się starzeje, jest rzeczą normalną, ale żeby mając 28 lat być traktowanym jak obiekt muzealny, to tak troszkę można poczuć się dziwnie.
W ciągu tego dnia usłyszymy jeszcze kilka różnych ciekawych rzeczy i pod kątem naszych plecaków i ogólnie różnych turystycznych opowieści oraz komentarzy: o człowieku z "niewolniczą karnacją", o tym, która z pań ma zgrabniejszą tą i ową część ciała, o jeszcze ciepłej kupie niedźwiedzia i wiele, wiele innych.
Zmieniają się czasy, zmieniają się też turyści - niestety tych z plecakami, wędrujących, jest coraz mniej. Oczywiście duży wpływ na to ma zagospodarowanie terenów górskich - dostępność pensjonatów oferujących noclegi i posiłki oraz wygodny tryb życia powoduje, że mało osób wybiera targanie ciężkiego plecaka w imię przeżywania bliższego kontaktu z przyrodą oraz doświadczania przygody spowodowanej niepewnością, gdzie uda się zanocować, co zjeść i czy pogoda pozwoli na realizację planów. A spanie w namiocie to dla wielu poziom już zupełnie nieosiągalny - bo bez prysznica, WC, łóżka, pościeli i z marnym jedzeniem.. Przecież tak nie da się odpoczywać.
To pozwala mi zrozumieć sens słów: "góry są dla każdego, ale nie dla wszystkich". Są dostępne - każdy może się w nie wybrać, ale wszyscy nigdy nie osiągną tego etapu, w którym góry stają się nie tylko formą wypoczynku, ale pewnym stylem życia, także poza nimi. Dla większości pozostaną bezimiennymi wzniesieniami, a te bardziej znane trofeami na facebook'owej półce urlopowych zdobyczy, obok dorożki na Morskie Oko, Kolejki na Kasprowy czy straganów nad Soliną. Staną się pewnym dodatkiem przy okazji zdobywania kolejnych knajp w rejonach górskich. "Byliśmy w górach" powiedzą, a w rzeczywistości byli jedynie u ich stóp, bo to przecież teraz modne. W czasach, w których nie dotyka się głębi niczego, zobaczą góry jedynie powierzchownie, nie mając nawet chęci zagłębienia się w temat - bo to wymaga czasu, wysiłku i odrobiny poświęcenia. Często takie osoby w górach wyglądają jak ludzie w galerii, którzy czegoś szukają, ale sami nie wiedzą czego. Mało kto traktuje wejście w świat gór jako wejście w przestrzeń z tradycjami, konkretnym stylem życia i bycia, w którym panują jakieś zasady z tym związane.
Docieramy na Połoninę Wetlińską - w okolicy legendarnej Chatki Puchatka postanawiamy zrobić sobie dłuższy postój. Mile wspominam noclegi w tym miejscu - pozbawione prądu, z marnym zasięgiem w telefonie i źródłem wody oddalonym o kilkaset metrów. Chatka w najbliższych latach ma zostać zupełnie przebudowana i dostosowana do wszelkich norm. Zdaję sobie sprawę z tego, że z jednej strony zabieg ten jest potrzebny, może wręcz niezbędny. Z drugiej jednak budynek zostanie powiększony dwukrotnie co oznacza, że tego niezwykłego klimatu już tu po prostu nie będzie. Nie będzie dwuosobowych prycz na piętrze przy kominie, po noclegu nie będę już pachniała jakbym dopiero co wyszła z kotłowni. Obawiam się, że nie będzie też już takich stołów i ławek, gdzie przy rozpalonym piecu stało wieczorem kilkanaście par butów, a przy stołach siedzieli dopiero co poznani ludzie, z którymi rozmawiało się tak, jakby znało się ich od lat. Gdzie dzieliło się czekoladą, kabanosem, wódką, piwem i dobrym słowem. I choć z Chatki o poranku wychodziliśmy w rożnych kierunkach, to niektóre z tych znajomości przeniosły się także poza bieszczadzki świat i trwają nadal. Coraz mniej jest takich miejsc, ale pozostaną po nich wspomnienia i znajomości o wiele trwalsze niż drewniane ściany.
Przy Chatce Puchatka obserwuję dzikie tabuny ludzi - ludzi bardziej zainteresowanych tym, czy da się tu zjeść restauracyjny obiad i wypić dobre piwo niż tym, co widzą dookoła. Jedna wycieczka, druga, trzecia. Dziesiątki jeśli nie setki ludzi, którzy rozpoczęli okupację chatki. Załamując ręce tym widokiem zbieramy plecaki i ruszamy dalej - ku Osadzkiemu Wierchowi. Zakładając plecak spoglądam jeszcze raz wnikliwie na Chatkę Puchatka, chcąc zachować jej obraz jak najgłębiej w sercu, by może kiedyś komuś opowiedzieć i pokazać, jak to dawniej w Bieszczadach bywało..
Mijamy na szlaku już tyle ludzi, że nawet przestajemy mówić to jakże ważne i charakterystyczne górskie "cześć", bo po prostu nie nadążamy. Słowo, które wypowiedziane ma być przyczynkiem do rozmowy, górskiego pozdrowienia po napotkaniu na pustkowi innego wędrowca, dźwiękiem, który przerywa ciche podziwianie gór, tutaj staje się jednym z wielu słów wypowiadanych przez przechodniów. Słowem wciśniętym gdzieś między górską ścieżkę, a przekrzykiwanie się, słuchanie muzyki z głośnika czy grzebanie w telefonie.
Przed nami na zachodzie wyrasta już Smerek - jeden z naszych dzisiejszych celów, ku któremu kierujemy kroki. Będzie to też nasz ostatni szczyt wśród połonin podczas tego wyjazdu. Choć na Smerek nogi niosą nas lekko, to jednak serce w jakiś sposób chciałoby je zatrzymać, bo na tym etapie każdy krok zaczyna nas przybliżać do powrotu w codzienność. Ten powrót jest zawsze bolesny, bo staje się konfrontacją dwóch zupełnie różnych światów: spokoju i gonitwy, wolności i ograniczenia.. Jest to niejako walka serca z rozumem, z której niemal zawsze wychodzi się poszkodowanym.
Na Smereku zatrzymujemy się na odpoczynek już dość późnym popołudniem. Dopada mnie też telefon związany z pracą, który niczym budzik sprowadza mnie na ziemię z kilkudniowego bieszczadzkiego snu. Przy nowym krzyżu (poświęconym dzień wcześniej) robimy pamiątkowe zdjęcia i rozpoczynamy zejście do wsi Smerek.
Krzyż na Smereku był od bardzo dawna - w ostatnim czasie został wymieniony na zupełnie nowy z powodu starości. Jak to w obecnych czasach bywa, wywołało to ogrom dyskusji, w których jest najwięcej skrajnych opinii, czyli zwolenników stawiania krzyży wszędzie, albo likwidowania wszystkich istniejących. Choć najbardziej lubię góry bez wszelkich "dodatków", to krzyże mi nie przeszkadzają. Kiedyś traktowałam je jako coś, co dany szczyt wyróżnia z pozostałych, dzięki czemu jest bardziej popularny i łatwiej rozpoznawalny. Teraz coraz częściej górskie kapliczki i krzyże skłaniają do choć chwili refleksji nad tym, że Bóg ten świat stworzył po prostu pięknie dając nam góry, a w serce wkładając niektórym miłość do nich. Górskie krzyże też coraz częściej zastanawiają mnie, kto i dlaczego je tam ustawił. Jacy ludzie, z jakiego powodu? Czy była to doniosła uroczystość religijna, czy może zwykły prosty pasterz postawił ten krzyż, aby strzegł tych pól i pastwisk. A może z wdzięczności za urodzaj czy oclenie w czasach wojennej zawieruchy. W przypadku tych najbardziej znanych krzyży na Giewoncie czy Tarnicy historie są znane, ale bardziej nurtuje mnie żywot krzyży i kapliczek małych, często zapomnianych, znajdujących się od lat gdzieś w beskidzkich lasach i polach. Jak często są one jedyna pozostałością po nieistniejących dziś wsiach, w których tętniło życie. Dziś pozostał w wielu takich miejscach tylko ten jeden krzyż, który przypomina, że nie wszystko jest dane raz na zawsze, a ludzki los jest zmienny i nieprzewidywalny jak los jesiennego liścia niesionego przez wiatr połonin. Stając przy górskich krzyżach podnoszę wzrok na te dwie skrzyżowane belki, później na góry ciągnące się w dal i dziękuję Bogu za to, że mam oczy i mogę to wszystko podziwiać w zachwycie.
Schodzimy do Smereka już w ostatnich promieniach słońca, zostawiając za sobą drogę ostatnich sześciu dni. Zejście strasznie nam się dłuży - daje się we znaki coraz bardziej ogólne zmęczenie, a nużąca droga sprawia, że z niecierpliwością oczekujemy już dotarcia do wsi. Rozmyślamy o dobrym jedzeniu, zimnym napoju, normalnym umyciu się i wygodnym łóżku. Coś, co na co dzień jest zupełną normalnością, po kilku dniach solidnej wędrówki urasta do rangi marzenia i ogromnego luksusu.
Po dotarciu do wsi kierujemy się do Bieszczadzkiego Gościńca - jesteśmy tam umówieni z ks. Januszem, który zabierze nas do Komańczy, gdzie spędzimy dwa ostatnie dni. Docieramy do restauracji - piękne miejsce, po tygodniu włóczenia się po górach, lasach i dziwnych noclegach, z dużymi plecakami, w zakurzonych butach czujemy się trochę nieswojo :-) Siadamy, wybór w menu pada na schabowego - klasyka zawsze jest najlepsza. Zamówioną colę dostaję w szklanej butelce - bez zastanowienia chwytam i piję prosto z butelki, dopiero po kilku łykach zauważając, że oprócz butelki dostałam też szklankę ;-) Tak to jest jak się wyjdzie z lasu do ludzi.
Przyjeżdża ksiądz, pakujemy nasze tobołki do auta i ruszamy nocną Pętlą Bieszczadzką do Komańczy. Przejazd przez bieszczadzkie pustkowia pozwala na podzielenie się naszymi przygodami, których doświadczyliśmy przez ostatnie dni. Wszystkie przeżycia są jeszcze bardzo świeże, więc w opowieściach nie brakuje ekscytacji i sporej dawki humoru. Pierwsze opowiadanie tej bieszczadzkiej przygody na głos powoduje, że zaczynam dostrzegać, jak jedno wydarzenie podczas wędrówki pociągało za sobą kolejne, a ono następne. Dostrzegamy też nieustannie, jak wiele dobra ze strony ludzi spotyka nas podczas tego wyjazdu, co wzbudza zawsze w sercach ogrom wdzięczności i pokazuje, że ludzie ze swej natury naprawdę są dobrzy.
O 21:00 docieramy do klasztoru w Komańczy - miejsca, które zawsze pozwala mi złapać oddech czy to przed, czy też po wędrówce. Wita nas siostra i z nieskrywanym przejęciem spogląda na nasze buty siwe od górskiego kurzu. Dostajemy dwa pokoje z łazienkami, łóżko z pościelą, świeży ręcznik, ale nade wszystko ogromną porcję otwartości i gościnności. Przy wieczornej herbacie żartujemy, czy nie mogliśmy tu trafić wcześniej na jakiś turnus wypoczynkowy ;-)
Ze świadomością tego, że znowu jestem w bardzo lubianym i ważnym dla mnie miejscu, kładę się do ciepłego, wygodnego łóżka. Chwilę jeszcze myślę o tym, że powoli dobiega końca ten wspaniały wyjazd. Nim wrócimy do codzienności, czeka nas jeszcze cały dzień włóczenia się po Komańczy, doświadczania dobroci ludzi i podsumowywania z radością tego, co już się wydarzyło.
W Berehach przy punkcie kasowym BdPN urządzamy sobie śniadanie - piękny, słoneczny poranek zwiastuje nam kolejny ciepły dzień. Na niebie jednak pojawia się coraz więcej cirrusów co wróży rychłą zmianę pogody.
Połonina Wetlińska ze Smereka |
Ojej, pani z takim ogromnym plecakiem!
- eee, przez 6 dni to już się do niego przyzwyczaiłam :)
To ja z całego serca współczuję! Matko, z takim tobołem! Przecież to ciężko! Współczuję!
- ale tu nie ma czego współczuć, tu trzeba się tylko cieszyć.
Chwilę dalej mijamy grupkę młodych chłopaków z nauczycielką / opiekunką. Oczywiście u niej również wzbudzamy ciekawość - nawet pokazując nas opowiada swoim podopiecznym, że "tak kiedyś wyglądali prawdziwi turyści! Tak się chodziło!" To, że człowiek się starzeje, jest rzeczą normalną, ale żeby mając 28 lat być traktowanym jak obiekt muzealny, to tak troszkę można poczuć się dziwnie.
W ciągu tego dnia usłyszymy jeszcze kilka różnych ciekawych rzeczy i pod kątem naszych plecaków i ogólnie różnych turystycznych opowieści oraz komentarzy: o człowieku z "niewolniczą karnacją", o tym, która z pań ma zgrabniejszą tą i ową część ciała, o jeszcze ciepłej kupie niedźwiedzia i wiele, wiele innych.
Zmieniają się czasy, zmieniają się też turyści - niestety tych z plecakami, wędrujących, jest coraz mniej. Oczywiście duży wpływ na to ma zagospodarowanie terenów górskich - dostępność pensjonatów oferujących noclegi i posiłki oraz wygodny tryb życia powoduje, że mało osób wybiera targanie ciężkiego plecaka w imię przeżywania bliższego kontaktu z przyrodą oraz doświadczania przygody spowodowanej niepewnością, gdzie uda się zanocować, co zjeść i czy pogoda pozwoli na realizację planów. A spanie w namiocie to dla wielu poziom już zupełnie nieosiągalny - bo bez prysznica, WC, łóżka, pościeli i z marnym jedzeniem.. Przecież tak nie da się odpoczywać.
To pozwala mi zrozumieć sens słów: "góry są dla każdego, ale nie dla wszystkich". Są dostępne - każdy może się w nie wybrać, ale wszyscy nigdy nie osiągną tego etapu, w którym góry stają się nie tylko formą wypoczynku, ale pewnym stylem życia, także poza nimi. Dla większości pozostaną bezimiennymi wzniesieniami, a te bardziej znane trofeami na facebook'owej półce urlopowych zdobyczy, obok dorożki na Morskie Oko, Kolejki na Kasprowy czy straganów nad Soliną. Staną się pewnym dodatkiem przy okazji zdobywania kolejnych knajp w rejonach górskich. "Byliśmy w górach" powiedzą, a w rzeczywistości byli jedynie u ich stóp, bo to przecież teraz modne. W czasach, w których nie dotyka się głębi niczego, zobaczą góry jedynie powierzchownie, nie mając nawet chęci zagłębienia się w temat - bo to wymaga czasu, wysiłku i odrobiny poświęcenia. Często takie osoby w górach wyglądają jak ludzie w galerii, którzy czegoś szukają, ale sami nie wiedzą czego. Mało kto traktuje wejście w świat gór jako wejście w przestrzeń z tradycjami, konkretnym stylem życia i bycia, w którym panują jakieś zasady z tym związane.
Połonina Wetlińska i Chatka Puchatka |
Docieramy na Połoninę Wetlińską - w okolicy legendarnej Chatki Puchatka postanawiamy zrobić sobie dłuższy postój. Mile wspominam noclegi w tym miejscu - pozbawione prądu, z marnym zasięgiem w telefonie i źródłem wody oddalonym o kilkaset metrów. Chatka w najbliższych latach ma zostać zupełnie przebudowana i dostosowana do wszelkich norm. Zdaję sobie sprawę z tego, że z jednej strony zabieg ten jest potrzebny, może wręcz niezbędny. Z drugiej jednak budynek zostanie powiększony dwukrotnie co oznacza, że tego niezwykłego klimatu już tu po prostu nie będzie. Nie będzie dwuosobowych prycz na piętrze przy kominie, po noclegu nie będę już pachniała jakbym dopiero co wyszła z kotłowni. Obawiam się, że nie będzie też już takich stołów i ławek, gdzie przy rozpalonym piecu stało wieczorem kilkanaście par butów, a przy stołach siedzieli dopiero co poznani ludzie, z którymi rozmawiało się tak, jakby znało się ich od lat. Gdzie dzieliło się czekoladą, kabanosem, wódką, piwem i dobrym słowem. I choć z Chatki o poranku wychodziliśmy w rożnych kierunkach, to niektóre z tych znajomości przeniosły się także poza bieszczadzki świat i trwają nadal. Coraz mniej jest takich miejsc, ale pozostaną po nich wspomnienia i znajomości o wiele trwalsze niż drewniane ściany.
Połonina Wetlińska, widok na Osadzki Wierch |
Jest krzyż, trzeba położyć kwiatki.. Ale tu nikt nie umarł - to lądowisko dla śmigłowca ;-) |
Przy Chatce Puchatka obserwuję dzikie tabuny ludzi - ludzi bardziej zainteresowanych tym, czy da się tu zjeść restauracyjny obiad i wypić dobre piwo niż tym, co widzą dookoła. Jedna wycieczka, druga, trzecia. Dziesiątki jeśli nie setki ludzi, którzy rozpoczęli okupację chatki. Załamując ręce tym widokiem zbieramy plecaki i ruszamy dalej - ku Osadzkiemu Wierchowi. Zakładając plecak spoglądam jeszcze raz wnikliwie na Chatkę Puchatka, chcąc zachować jej obraz jak najgłębiej w sercu, by może kiedyś komuś opowiedzieć i pokazać, jak to dawniej w Bieszczadach bywało..
Mijamy na szlaku już tyle ludzi, że nawet przestajemy mówić to jakże ważne i charakterystyczne górskie "cześć", bo po prostu nie nadążamy. Słowo, które wypowiedziane ma być przyczynkiem do rozmowy, górskiego pozdrowienia po napotkaniu na pustkowi innego wędrowca, dźwiękiem, który przerywa ciche podziwianie gór, tutaj staje się jednym z wielu słów wypowiadanych przez przechodniów. Słowem wciśniętym gdzieś między górską ścieżkę, a przekrzykiwanie się, słuchanie muzyki z głośnika czy grzebanie w telefonie.
Chwila relaksu na Osadzkim Wierchu |
Przed nami na zachodzie wyrasta już Smerek - jeden z naszych dzisiejszych celów, ku któremu kierujemy kroki. Będzie to też nasz ostatni szczyt wśród połonin podczas tego wyjazdu. Choć na Smerek nogi niosą nas lekko, to jednak serce w jakiś sposób chciałoby je zatrzymać, bo na tym etapie każdy krok zaczyna nas przybliżać do powrotu w codzienność. Ten powrót jest zawsze bolesny, bo staje się konfrontacją dwóch zupełnie różnych światów: spokoju i gonitwy, wolności i ograniczenia.. Jest to niejako walka serca z rozumem, z której niemal zawsze wychodzi się poszkodowanym.
Na Smereku zatrzymujemy się na odpoczynek już dość późnym popołudniem. Dopada mnie też telefon związany z pracą, który niczym budzik sprowadza mnie na ziemię z kilkudniowego bieszczadzkiego snu. Przy nowym krzyżu (poświęconym dzień wcześniej) robimy pamiątkowe zdjęcia i rozpoczynamy zejście do wsi Smerek.
Krzyż na Smereku był od bardzo dawna - w ostatnim czasie został wymieniony na zupełnie nowy z powodu starości. Jak to w obecnych czasach bywa, wywołało to ogrom dyskusji, w których jest najwięcej skrajnych opinii, czyli zwolenników stawiania krzyży wszędzie, albo likwidowania wszystkich istniejących. Choć najbardziej lubię góry bez wszelkich "dodatków", to krzyże mi nie przeszkadzają. Kiedyś traktowałam je jako coś, co dany szczyt wyróżnia z pozostałych, dzięki czemu jest bardziej popularny i łatwiej rozpoznawalny. Teraz coraz częściej górskie kapliczki i krzyże skłaniają do choć chwili refleksji nad tym, że Bóg ten świat stworzył po prostu pięknie dając nam góry, a w serce wkładając niektórym miłość do nich. Górskie krzyże też coraz częściej zastanawiają mnie, kto i dlaczego je tam ustawił. Jacy ludzie, z jakiego powodu? Czy była to doniosła uroczystość religijna, czy może zwykły prosty pasterz postawił ten krzyż, aby strzegł tych pól i pastwisk. A może z wdzięczności za urodzaj czy oclenie w czasach wojennej zawieruchy. W przypadku tych najbardziej znanych krzyży na Giewoncie czy Tarnicy historie są znane, ale bardziej nurtuje mnie żywot krzyży i kapliczek małych, często zapomnianych, znajdujących się od lat gdzieś w beskidzkich lasach i polach. Jak często są one jedyna pozostałością po nieistniejących dziś wsiach, w których tętniło życie. Dziś pozostał w wielu takich miejscach tylko ten jeden krzyż, który przypomina, że nie wszystko jest dane raz na zawsze, a ludzki los jest zmienny i nieprzewidywalny jak los jesiennego liścia niesionego przez wiatr połonin. Stając przy górskich krzyżach podnoszę wzrok na te dwie skrzyżowane belki, później na góry ciągnące się w dal i dziękuję Bogu za to, że mam oczy i mogę to wszystko podziwiać w zachwycie.
Smerek już za nami.. |
Schodzimy do Smereka już w ostatnich promieniach słońca, zostawiając za sobą drogę ostatnich sześciu dni. Zejście strasznie nam się dłuży - daje się we znaki coraz bardziej ogólne zmęczenie, a nużąca droga sprawia, że z niecierpliwością oczekujemy już dotarcia do wsi. Rozmyślamy o dobrym jedzeniu, zimnym napoju, normalnym umyciu się i wygodnym łóżku. Coś, co na co dzień jest zupełną normalnością, po kilku dniach solidnej wędrówki urasta do rangi marzenia i ogromnego luksusu.
Po dotarciu do wsi kierujemy się do Bieszczadzkiego Gościńca - jesteśmy tam umówieni z ks. Januszem, który zabierze nas do Komańczy, gdzie spędzimy dwa ostatnie dni. Docieramy do restauracji - piękne miejsce, po tygodniu włóczenia się po górach, lasach i dziwnych noclegach, z dużymi plecakami, w zakurzonych butach czujemy się trochę nieswojo :-) Siadamy, wybór w menu pada na schabowego - klasyka zawsze jest najlepsza. Zamówioną colę dostaję w szklanej butelce - bez zastanowienia chwytam i piję prosto z butelki, dopiero po kilku łykach zauważając, że oprócz butelki dostałam też szklankę ;-) Tak to jest jak się wyjdzie z lasu do ludzi.
Przyjeżdża ksiądz, pakujemy nasze tobołki do auta i ruszamy nocną Pętlą Bieszczadzką do Komańczy. Przejazd przez bieszczadzkie pustkowia pozwala na podzielenie się naszymi przygodami, których doświadczyliśmy przez ostatnie dni. Wszystkie przeżycia są jeszcze bardzo świeże, więc w opowieściach nie brakuje ekscytacji i sporej dawki humoru. Pierwsze opowiadanie tej bieszczadzkiej przygody na głos powoduje, że zaczynam dostrzegać, jak jedno wydarzenie podczas wędrówki pociągało za sobą kolejne, a ono następne. Dostrzegamy też nieustannie, jak wiele dobra ze strony ludzi spotyka nas podczas tego wyjazdu, co wzbudza zawsze w sercach ogrom wdzięczności i pokazuje, że ludzie ze swej natury naprawdę są dobrzy.
O 21:00 docieramy do klasztoru w Komańczy - miejsca, które zawsze pozwala mi złapać oddech czy to przed, czy też po wędrówce. Wita nas siostra i z nieskrywanym przejęciem spogląda na nasze buty siwe od górskiego kurzu. Dostajemy dwa pokoje z łazienkami, łóżko z pościelą, świeży ręcznik, ale nade wszystko ogromną porcję otwartości i gościnności. Przy wieczornej herbacie żartujemy, czy nie mogliśmy tu trafić wcześniej na jakiś turnus wypoczynkowy ;-)
Ze świadomością tego, że znowu jestem w bardzo lubianym i ważnym dla mnie miejscu, kładę się do ciepłego, wygodnego łóżka. Chwilę jeszcze myślę o tym, że powoli dobiega końca ten wspaniały wyjazd. Nim wrócimy do codzienności, czeka nas jeszcze cały dzień włóczenia się po Komańczy, doświadczania dobroci ludzi i podsumowywania z radością tego, co już się wydarzyło.
marzy mi się... oj marzy taka wędrówka... :) niech K. tylko nauczy się choć trochę chodzić ;)
OdpowiedzUsuń