Trzy kraje - jedne Bieszczady 2018, cz.7. Wchłonąć jak najwięcej.

Chyba każdy, kto dłużej chodzi po górach ma takie miejsca, w które wraca. W niektóre bo są po drodze, w dobrym miejscu, aby akurat zanocować czy zatrzymać się podczas wędrówki. Ale są też takie, w które wraca się, choć są gdzieś na uboczu, z dala od najpopularniejszych szlaków turystycznych i tabunów ludzi. Miejsca, w które trafia się, aby złapać oddech, odpocząć, nabrać dystansu i spotkać dawno nie widziane osoby. Któryś już raz podczas wyjazdu w Bieszczady takim miejscem zatrzymania jest dla mnie Komańcza, a konkretnie Klasztor Sióstr Nazaretanek znany przede wszystkim z tego, że był miejscem internowania Prymasa Stefana Wyszyńskiego.

Klasztor Sióstr Nazaretanek w Komańczy

Jeszcze leżąc w łóżku wyglądam przez okno - słońca brak, nadchodzi zmiana pogody, którą zwiastowały pojawiające się na niebie cirrusy. Z wstaniem mam problem - ciepłe, miękkie łóżko i świeża, pachnąca pościel nie pozwalają na zbyt łatwe opuszczenie legowiska. Chcę iść na Mszę do kaplicy piętro niżej, więc pora się ruszyć.

Po Mszy udajemy się na śniadanie - siostry traktują nas iście po królewsku, choć naprawdę wystarczyłby tylko wrzątek na herbatę ;-) Ah, kiedy jadłam tak dobre śniadanie nawet nie pamiętam, bo i czas przed urlopem był wypełniony sprawami remontu mieszkania, zabiegania, przeprowadzek oraz "biwakowania"w domu na podłodze podczas pierwszych noclegów w nowym mieszkaniu. Niespiesznie udajemy się do księdza na kawę - przy okazji pokazuję Rafałowi dom i miejsca szczególnie związane z Prymasem Tysiąclecia.

Dzisiejszy dzień ma być już nieco bardziej rekreacyjny - chcemy trochę powłóczyć się po Komańczy i okolicy. Mamy też jeden konkretny plan - gdzieś na zdjęciach w internecie widzieliśmy, że w pobliskich Prełukach ustawiono symboliczne tablice mówiące, że jest to granica Karpat Wschodnich i Zachodnich. Chcemy przejść się do tej niemal bezludnej dziś wsi, rozruszać kości, a przy okazji zrobić zdjęcia tych symbolicznych tablic.


Po drodze do Prełuk minęły nas chyba raptem  dwa auta. Cisza, las, nisko zawieszone chmury i znowu ten przejmujący spokój bez turystycznego zgiełku. Mało po drodze rozmawiamy - są czasem chwile, gdy człowiek nawet będąc w towarzystwie drugiej osoby, chce na chwilę zamknąć się ze swoimi przemyśleniami w osobnym pokoju. Dobre towarzystwo to takie, w którym z tą ciszą ludzie czują się zupełnie normalnie, naturalnie, bez szukania na siłę bezwartościowych tematów do rozmowy tylko po to, aby tę ciszę wypełnić czymkolwiek. Zdarza się więc nam często wędrować i mówić bardzo mało, bo i nie wszystko da się wyrazić słowami.

W drodze do Prełuk

Po kilku kilometrach marszu docieramy do Prełuk - dziś niewielkiej osady nad Osławą, która sprawia wrażenie zapomnianej przez świat. Dawniej istniała tu wieś tętniąca życiem - dziś pozostały resztki cerkwiska, pozostałości cmentarza i pojedyncze domy. Gdy bywam w miejscach wysiedlonych wsi, na tych terenach, które są teraz niemal zupełnym pustkowiem, zastanawiam się, jak to wszystko wyglądało, gdy Bieszczady i Beskid Niski były terenami najbardziej zaludnionymi w Polsce, a zarośnięte obecnie wzgórza pokrywały pola uprawne. Obecnie, gdy przyroda odzyskuje swoje dawniej utracone tereny, ludzka wyobraźnia musi sporo się natrudzić, aby dostrzec tu bojkowskie czy też łemkowskie chyże, kopy siana, gęsto posadowione zagrody i zgiełk rozmów dwnych mieszkańców. Teraz to przyroda i miarowa cisza mają tu swój czas, wypychając z widoku to, co zostało po minionych czasach.

Przy znaku wskazującym, że tutaj zaczynają się Karpaty Wschodnie, robimy kilka pamiątkowych zdjęć oraz wpisujemy się do pozostawionego tu w skrzynce zeszytu, pełniącego rolę swego rodzaju kroniki z wpisami przeróżnych osób.



To tylko umowna granica - faktyczną, oficjalną granicą Karpat Wschodnich i Zachodnich jest Przełęcz Łupkowska, która oddziela również Bieszczady i Beskid Niski. Niemniej stanięcie przy tym znaku przynosi kolejne refleksje - dotknęłam kiedyś Karpat Wschodnich tu, w Bieszczadach. Miałam okazję już być w odległej Czarnohorze, w Gorganach i przejść całe Bieszczady. Można powiedzieć: sporo. Ale ta część łańcucha Karpat ciągnie się o wiele dalej, również przez terytorium Rumunii, aż do Przełęczy Predeal, gdzie zaczynają się Karpaty Południowe. Trudno uwierzyć, że coś, co zaczyna się tutaj, ciągnie się dalej przez setki kilometrów. Gdyby tak iść ciągle grzbietami gór.. Na nowo ożywają w tym miejscu moje marzenia związane z przejściem Łuku Karpat - czy to jednorazowo, czy też w kilku odcinkach. Ale chyba bardziej marzy mi się przejście wschodniokarpackiej części Głównego Szlaku Beskidzkiego, czyli odcinka Sianki - Stoh. Niewiele osób obecnie wie o tym, że przed wojną ten szlak biegł o wiele dalej, aż do trójstyku granic na Stohu - graniczyły tam ze sobą Rzeczpospolita, Czechosłowacja i Królestwo Rumunii. Całość szlaku, czyli Ustroń - Sianki - Stoh miała ponad 750 km. Tyle gór w Polsce.. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się przejść przynajmniej odcinek Sianki - Stoh po śladach Orłowicza i Sosnowskiego.

Do przejścia całości jeszcze daleko.. :)

Z Prełuk przeganiają nas pojedyncze krople deszczu - okrutnie nie chce nam się wracać pieszo, po cichu liczymy, że akurat, jakimś trafem coś będzie na tym pustkowiu jechało. I faktycznie - w końcu jedzie auto! Niepewnie machamy, bo wyglądało na zapakowane. Zatrzymuje się trzech młodych chłopaków, pracowników leśnych. Kilka kilometrów jazdy upływa nam siedząc na pile motorowej, poziomicy, siekierach i innych narzędziach ;-)

W Komańczy postanawiamy odwiedzić jeszcze cerkiewki i przedreptać ścieżką dydaktyczną wokół miejscowości. Na przystanku autobusowym przy urzędzie gminy przez kilkanaście minut obserwujemy wiejskie, spokojne życie. Zero zabiegania, ludzie przemykają to tu, to tam zupełnie niespiesznie, co chwilę zatrzymując się na rozmowę z kolejnymi osobami. Jakże to odmienny obraz od dużego miasta, pełnego harmidru, szumu i zabiegania.

Mural pod wiaduktem w Komańczy

Najpierw zaglądamy do cerkwi grekokatolickiej, a następnie do prawosławnej, która została odbudowana po całkowitym spaleniu 10 lat temu. Kilka zdjęć i w ciszy siadamy na pobliskiej ławce, chcąc wchłonąć klimat spokoju i zadumy jak najbardziej, by zachować go możliwie najdłużej  po powrocie do świata szarej codzienności. Chciałoby się być jak gąbka wchłaniająca ten spokój i ten widok szarych dzisiaj gór, jakby zadumanych przed zimowym snem, który zbliża się wielkimi krokami. My czujemy się zmęczeni, ale góry również sprawiają wrażenie umęczonych, trochę bez wyrazu. Jakby nawet one w ten październikowy dzień chciały się schować przed całym światem w poszukiwaniu świętego spokoju.

Do cerkwi dociera grupka młodzieży z nauczycielami i przewodnikiem beskidzkim. Korzystając z tego faktu, siedzimy na ławce i przysłuchujemy się przewodnickim opowieściom, komentując je między sobą. Przewodnik mówi ciekawie, ale coś nam się wydaje, że niektóre fakty są dość mocno naciągane.. :-)

Cerkiew prawosławna w Komańczy

Wędrujemy dalej po wzgórzach nad Komańczą. Sama historia miejscowości jest już dobrym przyczynkiem do rozmyślań - teraz to niewielka miejscowość, jednak szczególnie w ostatnim stuleciu działo się w niej dość sporo. Najpierw w listopadzie 1918 roku walki między polską a ukraińską ludnością oraz ogłoszenie przez Ukraińców powstania Republiki Komańczańskiej, w czym niemałą rolę mieli grekokatoliccy proboszczowie z Wisłowa Wielkiego i Niżnego. Po walkach Republika Komańczańska przestała istnieć w styczniu 1919 roku. Tuż przed wojną, od lipca 1939 roku znajdował się tu garnizon Korpusu Ochrony Pogranicza. Nie ominęły Komańczy napady UPA, która w rejonie nieodległej Chryszczatej miała swój jeden z ważniejszych punktów z jedną z najbardziej aktywnych sotni - aż trudno pojąć, jakim cudem ten burzliwy czas przetrwał klasztor. Nie ominęły też mieszkańców tych okolic powojenne wysiedlenia w ramach Akcji Wisła, gdy wysiedlono większość Łemków. Jak wiele się tu działo jeszcze po wojnie można przeczytać w rozlicznych publikacjach o działalności UPA czy też w książkach Władysława Krygowskiego, który po wojnie wraz z Edwardem Moskałą na nowo wyznaczał szlak z Komańczy na Tarnicę. W jednej ze swoich książek dołączył fotografię czaszki osadzonej na kiju właśnie w pobliżu Chryszczatej - a był to rok 1950.

Wędrując pośród wzgórz na pograniczu Bieszczadów i Beskidu Niskiego przerywamy czasem ciszę komentarzem do okolicy lub głośnym zastanawianiem się, jakby to było mieszkać w takim miejscu. Gdzieś na uboczu, w bezpiecznej odległości od cywilizacji, prowadząc małą górską chatkę przygarniającą wędrowców. Nie jest to tylko beztroska wyobraźnia marzyciela, bo dobrze wiemy, ile trudu, wyrzeczenia, czasu i pieniędzy kosztuje takie przedsięwzięcie, ale.. Ile to już marzeń spełniło się w moim życiu? Tylko pamięć o tym, co już się wydarzyło pozwala, by kolejne marzenia nie stały się jedynie udręką i nic nie wartymi pomysłami.

Jedną z wielu rzeczy, jaka pociąga mnie w górach, to ich niezmienność. Można w tym miejscu odnieść wrażenie, że przeczę sama sobie i temu, co napisałam wcześniej o zmianach zachodzących w górskim krajobrazie, jednak chodzi tu o spojrzenie na temat z innej strony. Owszem, góry się zmieniają - żyją tu inni ludzie, utrzymują się z czego innego niż 100 lat temu, wzgórza w jednych miejscach coraz bardziej zarastają, by w innych odkrywać rzeczy do tej pory zakryte. Jest jednak w nich pewna niezmienność - choć powierzchownie się zmieniają, to jednak wewnętrznie są to od setek i tysięcy lat te same góry. Nieporuszone, niezmienne, po których ciągle chodzą ludzie niezależnie, czy to pasterze ze stadami owiec, czy turyści. Nieustannie od wieków góry są potrzebne człowiekowi, a człowiek górom. Ciągną do siebie ludzi od stuleci, tylko cel tego przyciągania wraz ze zmieniającym się światem również ulega przekształceniu. Dostrzegam ich niezmienność w tym, że jak ten szczyt tu dziś stoi, tak stał dziesięć, sto czy pięćset lat temu. Może był wówczas bezimiennym wzgórzem, a może wołoscy pasterze podczas wędrówki przez Karpaty nazywali go zupełnie inaczej. Może zewnętrznie wyglądały te pagórki inaczej, ale są w tym samym miejscu od setek lat. I będą tu, gdy przyjdę za lat dwadzieścia albo gdy przyjdą tu kolejne pokolenia za kilka dekad. Będą tu te same, nieporuszone góry ze swoją historią i tym, czym mogą obdarować człowieka.

Wzgórza nad Komańczą

Po drodze wchodzimy na platformę widokową, skąd rozciąga się piękny widok na dolinę, w której bieg historii umiejscowił Komańczę. Niemal w tym samym czasie pomyśleliśmy: dobre miejsce na nocleg - na platformie można rozłożyć karimatę i śpiwór, a w razie deszczu schronić się pod spodem ;-) Wędrując i widując różne wieże widokowe, platformy, zapadłe bacówki, pasterskie staje, szopy czy kapliczki jedną z pierwszych myśli w głowie jest pytanie, czy w tym miejscu dałoby się przenocować lub przynajmniej schronić. Takie miejsca staram się zaznaczać i zapamiętywać, by przy kolejnych wędrówkach móc je wykorzystać do celów biwakowania jeśli będzie taka możliwość lub konieczność.

Za platformą pozostaje nam już wędrówka mieszanym lasem, opędzając się co chwilę od upierdliwych "latających kleszczy". Choć jest wczesne popołudnie to w lesie robi się dość mrocznie - pogoda dzisiaj jest pochmurna, a słońce od samego rana nie daje rady przebić się przez ciemne, ołowiane chmury. Nasza ścieżka dydaktyczna łączy się w końcu z odcinkiem GSB i tym szlakiem schodzimy coraz niżej. Ah, gdyby tak trzymać się teraz tego szlaku i przez połoniny iść dalej, aż do Sianek, a później przez Bieszczady Wschodnie, Gorgany i Czarnohorę aż do Stoha w Czywczynach.. Przez moment pozwalam wyobraźni wędrować przez kolejne górskie pasma, by choć przez chwilę znaleźć się w górach za naszą wschodnią granicą. Próbuję sobie wyobrazić jesienne Gorgany, pełne błękitu nieba i ciepłego październikowego słońca. A Czarnohora? Jak teraz wyglądałyby czarnohorskie połoniny i czy z Popa Iwana znowu zobaczyłabym rumuńskie Marmarosze, na które czekam niecierpliwie do przyszłego roku? Ludzka wyobraźnia jest jednak ogromnym bogactwem człowieka, bo dzięki niej może przenieść się w zupełnie inny świat, nie zważając na jakiekolwiek granice. Wyobraźnia nie potrzebuje też urlopu, czasu na podróż, pieniędzy na bilety ani ciężaru plecaka.

Postanawiamy wejść na chwilę do schroniska PTTK "Leśna Willa". Wewnątrz ciepło kominka i nikłe światło tworzą prawdziwie jesienny klimat. Spędzamy tu chwilę i wracamy do klasztoru - z tego krótkiego spaceru wyszło nam prawie 15 kilometrów chodzenia.

Klasztor Sióstr Nazaretanek, choć wybudowany blisko 90 lat temu, robi wrażenie po dziś dzień - piękny, drewniany budynek w stylu szwajcarskim. W czasie wojny stał się miejscem kwaterowania Niemców - mimo tego siostry niosły pomoc potrzebującym, a także kontaktowały z kurierami osoby, które były zmuszone do ucieczki z kraju. Prawdziwym cudem jest to, że klasztor przetrwał napady UPA, która paliła w okolicy wszystko, co polskie. Jednak klasztor jest najbardziej znany z tego, że stał się miejscem internowania Prymasa Wyszyńskiego, który w Komańczy spędził rok - był to ostatni etap spędzony przez niego w odosobnieniu. To właśnie w tym czasie, w Komańczy, Prymas napisał Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego.



Resztę popołudnia i wieczoru spędzamy na odpoczynku i czytaniu tego, co akurat mamy na półce w pokojach. Ostatni wieczór wyjazdu pozwala na zobaczenie, że był to bardzo dobry czas, wykorzystany maksymalnie jak się dało. Ten ostatni wieczór wyjazdu jest zawsze dla mnie bardziej nostalgiczny niż sam moment powrotu. To taka chwila, gdy trudy wędrówki są już za mną, a przede mną trudy równin. Jest to też moment doświadczania uczuć skrajnych - bo z jednej strony radości, że wszystko się udało; zadowolenia, bo powrót do swojego kąta na ziemi jest też miłą perspektywą. Jednak jest też smutek - nawet nie z powodu tego, że kończy się wędrówka, bardziej jest to smutek i niepewność, kiedy los pozwoli mi wrócić na te ścieżki i na nowo zachwycić się tymi samymi górami. Czy wrócę tu za miesiąc, dwa, czy może za rok albo pięć lat? A może nigdy, bo przecież nie wiemy, co nam jest pisane, tak jak nie wiemy, jaki scenariusz dla tych bieszczadzkich ziem napisze historia, która tak bardzo doświadczyła ten skrawek Polski, szczególnie w minionym stuleciu.

W końcu postanawiam zakończyć ten dzień - wybiła nie tylko godzina snu, ale przede wszystkim godzina kresu kolejnej górskiej wędrówki. Zapanowała w domu przejmująca cisza, w której słychać tylko co jakiś czas trzask drewnianych schodów - chciałoby się taką kojącą ciszę zapakować wraz ze swoimi rzeczami do plecaka i wyciągnąć wtedy, gdy nadchodzi zapotrzebowanie na słuchanie jedynie bicia swego serca. Zostaję i ja w tej ciszy z myślami o Karpatach, których jeszcze setki kilometrów zostały nam do zdeptania i poznania.

Komentarze

Popularne posty