Góra wichrów i mgieł

Pierwsze słyszane dźwięki tego poranka to głośne, bliskie szczekanie psów pasterskich, które opadły nasz namiot i oszczekały z każdej strony. Leżę, nie odzywam się, w końcu szczekanie cichnie. Po kilkunastu minutach leżenia włączamy muzykę z telefonu aby sprawdzić, czy te wyjątkowo upierdliwe psy już sobie poszły. Szczekania brak, więc pora wygrzebać się ze śpiwora i wyjść na zewnątrz.

Wędrując przez pasterskie połoniny między Marmaroszem, a Czarnohorą.. W drodze na Vyhid

Połonina o poranku jest otulona delikatną mgłą, pobrzękują też dzwonki zawieszone na szyjach owiec, które już oczekują w kolejce na poranny udój. Ciężka to praca pasterza na połoninie - gdy kładliśmy się spać oni jeszcze zajmowali się swoimi obowiązkami. Gdy wstajemy po 6:00, oni już doją owce, rozpoczynając kolejny dzień wschodniokarpackiego wypasu. Dla nas to atrakcja, oglądanie życia, którego w polskich górach już właściwie w takiej formie nie ma. Dla nich to trudny żywot i sposób na utrzymanie.

Ciężkie chmury przetaczają się nad naszymi głowami przynosząc znowu niepewność dotyczącą wędrówki. Brak słońca uniemożliwia szybkie suszenie namiotu, toteż zajmujemy się powolnym śniadaniem i sporą część poranka spędzamy jeszcze na gościnnej Połoninie Szcziwnik. Przez rozrywane co chwilę chmury przebijają fragmenty niebieskiego nieba, przynosząc nieco spokojniejsze myśli o dzisiejszej wędrówce.

Dość późno, bo dopiero o 9 zbieramy namiot i ruszamy w dalszą drogę. Pierwsza część naszej wędrówki wiedzie wyjątkowo widokowymi i rozległymi pasterskimi połoninami, nad którymi dumnie góruje sylwetka Popa Iwana Czarnohorskiego, ku któremu dziś zmierzamy, aby dopełniło się hasło naszego wyjazdu: od Popa do Popa..

Wschodniobeskidzkie manowce


Po godzinie wędrówki wchodzimy na szczyt Vyhid, na którym znajduje się spora cerkiew poświęcona św. Hubertowi. Gdybyśmy tak wiedzieli o niej wczoraj, pewnie dobrnęlibyśmy na nocleg tutaj, bo miejsce jest wyjątkowo piękne i wygodne - ławki, palenisko, a komfortowy sen zagwarantowałaby owa cerkiewka.

Pod Vyhidem

Vyhid, kaplica św. Huberta

Ruszamy dalej, schodząc ku Przełęczy Szybeńskiej - to właśnie na niej żegnamy się z Karpatami Marmaroskimi, gdyż owa przełęcz jest granicą między Marmaroszami, a znaną nam już dość dobrze Czarnohorą.

Ta część szlaku jest wyjątkowo uboga w źródła, toteż schodzimy jakieś 200 m ze ścieżki by uzupełnić zapasy wody. Mieliśmy pomysł, aby - jeśli tylko się uda i pogoda dopisze - biwakować na Popie Iwanie lub przenocować u tamtejszych ratowników o ile nam pozwolą. Wszak z różnych internetowych grup wiedzieliśmy, iż kilku osobom ta sztuka się udała, więc może i nam się powiedzie. Z tego też powodu uzupełniamy maksymalnie wodę, której na szczycie Popa nie ma, i po krótkim odpoczynku przy przyjemnym źródle ruszamy dalej.

Ostatnie spojrzenia na Marmarosze.. Do zobaczenia we wrześniu!

Choć opuściliśmy współczesną granicę ukraińsko - rumuńską, granica towarzyszy nadal, ale teraz znana już nam, dawna granica polsko-czechosłowacka wraz z przedwojennymi słupkami. Witajcie, dawni stróżowie granic Polski, którzy pozostaliście w tej - ukochanej przez tak wielu - wschodoniokarpackiej ziemi. Choć nie strzeżecie już granic, pilnujcie choć tych górskich szlaków, na których tyle pozostało tajemnic, oczekiwań, wspomnień i poruszeń serca tych, którzy stąpali tu przed nami, a którzy już nigdy powrócić na te ścieżki nie mogli. Dołóżcie do tego jeszcze nasze przeżycia i trudy wędrówki, które w czasach współczesnych niesiemy na swych barkach. Kto wie, może bacząc na ten sam słupek to nas za kilkadziesiąt lat ktoś wspomni jak my teraz wspominamy Orłowicza, Krygowskiego czy Midowicza, którzy te płaje ukochali w sposób wyjątkowy?

Na granicach dawnych czasów.. granica polsko - czechosłowacka

Podejście na niepozorny Waskuł, którego kopuła szczytowa zarośnięta jest kosodrzewiną, daje się dość mocno we znaki - podejście wiedzie wąską ścieżką przez wysoką kosówkę, z którą co chwilę trzeba toczyć bój. Niepokoją nas także napływające od wschodu coraz ciemniejsze chmury, niosące ze sobą smugi padającego deszczu.

Pod Waskułem
Czasem trafi się jakaś "czytelna" infrastruktura turystyczna..

Opuszczamy Waskuł i rozpoczynamy strome, mozolne podejście na Popa Iwana. Niestety wzmaga się wiatr, a jeszcze bardziej niepokojące jest pojawienie się pierwszych kropel deszczu. W szarych chmurach i mgle potężne obserwatorium znajdujące się na szczycie nie jest ani trochę widoczne. Potworny, zimny wiatr i siąpiący deszcz odbierają z każdym krokiem siły sprawiając, że na tym wichrze nawet wzięcie oddechu staje się nie lada wyzwaniem. Jeden Pop Iwan zwodził nas marmaroskimi majakami, drugi przepędza wichrami i mgłami.

W drodze na górę wichrów i mgieł..

Będąc już niemal na szczycie, kilkadziesiąt metrów od potężnych murów obserwatorium, w ogóle go nie widzimy. Idziemy ścieżką patrząc pod nogi, aż nagle, kilkanaście metrów przed nami, wyrastają ściany znanego nam już dobrze Białego Słonia.

Biały Słoń w szatę mgły odziany

I znowu tu jestem.. Po raz trzeci w ciągu dwóch lat dotykam murów, które wzniesione zostały ogromem pracy ludzkich rąk i nieprawdopodobnymi nakładami pieniędzy, tworząc najwyżej zamieszkały stale budynek w przedwojennej Polsce.

Poprzednie dwie wizyty na Popie Iwanie były w świetnych warunkach - przy ładnej, słonecznej pogodzie, która pozwoliła delektować się doskonałymi widokami. Tym razem doświadczamy tego, o czym pisało tak wiele osób już przed wojną: iż jest to góra wichrów, mgieł i niepogody. Jedna z legend mówiących o powstaniu nazwy głosi, iż wywodzi się ona od "popiwania", czyli zawodzenia wiatru. W tych okolicznościach, w jakich tym razem znaleźliśmy się na tym legendarnym szczycie, trudno się nie zgodzić i nie uwierzyć, iż ta wersja wydaje się być najbardziej zgodną z prawdą.

Wchodzimy do przedsionka dyżurki ratowników, którzy od jakiegoś czasu mają tu na stałe dyżur. Przed deszczem i wichrem schroniło się jeszcze dwóch ukraińskich turystów, grzejących wodę na herbatę. Gdy kończą swój posiłek i wychodzą, decydujemy się zapytać ratowników o nocleg. Wchodzę za drzwi, z których krzyczy tabliczka z napisem "Prichod slużbowyj, wchid zaboroneno!" Gdy tylko otwieram, od razu ku mnie wychodzi jeden z ratowników, za chwilę woła drugiego. Mówimy, że chcielibyśmy zostać na noc, czy można, że pogoda straszna, że nic nie widać, że pada i wieje tak, że trudno ustać. Ratownik jednak - mimo chwili zawahania - odmawia nam tłumacząc, że oni nie mogą, bo dużo ludzi by chciało, a dużo się nie zmieści. Chcąc chyba trochę zmienić temat zagaduje, z jakich miast w Polsce jesteśmy. Nie naciskamy na nocleg, postanawiamy w owym przedsionku, gdzie miejscami kapie z dachu woda, zagotować wodę na gorącą herbatę i zejść na Połoninę Wesnarkę w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg.

W zaciszu Białego Słonia

Pijąc herbatę co chwilę momenty ciszy przerywa potworny ryk wiatru, który hula na zewnątrz. A więc o tym mówił Władysław Midowicz, kierownik obserwatorium na Popie Iwanie, iż w czasie zimowych miesięcy tak właśnie wyglądał dzień i noc, gdy wiatr złowieszczo zawodził przez wentylatory, a okna zalepiał metrową warstwą śnieg i lód sprawiając, że często przez wiele dni jedynym światłem w budynku były palone świece. Taka aura potrafiła utrzymywać się tygodniami i głównie z tego powodu członków załogi obserwatorium co jakiś czas wyprawiano na odpoczynek w doliny, gdyż słabsi psychicznie wielokrotnie mieli problem ze zniesieniem takich warunków życia. Samo obserwatorium Władysław Midowicz świetnie opisał w krótkim tekście - całość można przeczytać tu: O Białym Słoniu na Czarnohorze . Warto zajrzeć, gdyż sposób, w jaki Midowicz opisuje tamten czas, doskonale oddaje klimat minionej epoki i warunków, w jakich my na Popie Iwanie znaleźliśmy się dzisiaj.

Z Popa Iwana ku Połoninie Wesnarka

W trakcie tego całego wyjazdu był to chyba jedyny moment, w którym mocno się zdenerwowałam. Przy zmęczeniu emocje brały górę - bo jak to jest, że ktoś mógł kilka tygodni temu zatrzymać się w dyżurce ratowników i to całe dwa dni bez specjalnego powodu, a nam odmówili w sytuacji, w której pogoda naprawdę nie zachęca do dalszej wędrówki, a ludzi, którzy ewentualnie też chcieliby zostać, również brak? Przez jakiś czas jeszcze roztrząsam tę sytuację, w końcu po około godzinie i wypiciu gorącej herbaty opuszczamy niegościnnego tym razem Popa Iwana Czarnohorskiego, który również - jak jego marmaroski bliźniak - nie pozwolił nam na przyjemną wędrówkę i rozkoszowanie się wyśmienitymi widokami. W tym jednak wypadku nie było aż tak wielkiego żalu, gdyż mieliśmy już okazję dwukrotnie podziwiać panoramy z Czarnej Hory, jak Huculi nazywają Popa. Może to przypadek, a może aura bliźniaczej niepogody zdarza się na obu szczytach równie często i dlatego noszą niemal taką samą nazwę? Od tego wyjazdu w moich wspomnieniach te dwa szczyty pozostaną już na zawsze niesfornymi wschodniokarpackimi bliźniakami.

W kierunku Wesnarki schodzimy drogą, która jeszcze przed wojną była drogą dojazdową do obserwatorium i taką jest nadal. Dotarcie do granicy lasu staje się kojącym momentem - deszcz już nie siąpi, a ściana starych świerków stanowi osłonę przed wiatrem, który hula gdzieś wysoko po czarnohorskich wierchach. Docieramy do pięknego Jeziora Mariczejka, położonego pośród gęstej karpackiej kniei, trochę przypominając Smreczyński Staw w Tatrach.

Jezioro Mariczejka

Na krótką chwilę zatrzymujemy się nad brzegiem niezwykle czystego jeziorka. Jego czystość budzi nasze zdziwienie, bo w górach Ukrainy w takich miejscach, gdzie zwykle się biwakuje, wszędzie jest pełno butelek i puszek po konserwach. W porównaniu z zupełnie zasyfionym Jeziorem Niesamowitym, tutaj jest niezwykle czysto. Przy przepływającym z jeziora strumieniu kwitną w najlepsze kaczeńce.



Po chwili dostrzegamy pośród drzew rozbity jeden namiot, a ku nam wychodzi mężczyzna w średnim wieku, który cytuje jakąś ukraińską poezję mówiącą o pogodzie w górach. Gdy się zorientował, że nie wszystko rozumiemy, kończy cytowanie poezji i przechodzimy do normalnej rozmowy, jak to w górach bywa: skąd, dokąd, jaka pogoda, ile czasu, gdzie dalej. Do rozmowy dołącza jego żona i syn. Jak się okazuje, całą rodziną wędrują dużo po Karpatach i też dziś podchodzili na Popa, jednak zawrócili widząc trudne warunki. Dotarli tu wczoraj z sąsiednich Gór Czywczyńskich, z których przepędził ich ulewny deszcz. Czarnohora - jak się okazało - wcale nie była łaskawsza. Chwilę rozmawiamy i chcemy ruszać w drogę na pobliską Połoninę Wesnarka, jednak nasi rozmówcy za wszelką cenę chcieliby, byśmy zostali razem z nimi nad Mariczejką. Kilkoma argumentami wymigujemy się jak możemy - wolelibyśmy nocleg na połoninie z jako takim widokiem niż pośród drzew. O słuszności swojej decyzji przekonaliśmy się kilka godzin później.

Gdy wychodzimy na Połoninę Wesnarkę maluje się przed nami obraz przeniesiony niczym z jesiennych słot: nisko zawieszone chmury, delikatnie zamglona połonina, lekko kołysane wiatrem smreki, a na dodatek pierwsze, drobne krople deszczu. Tylko bujna zieleń drzew i trwa zdaje się przypominać, że to nie czas jesiennej nostalgii, a czerwcowych deszczy. Z noclegu w chatce znowu nici, gdyż i tutaj pasterze wyszli już na letni wypas. Z drogi dostrzegamy dogodne, płaskie miejsce, które wydaje się być idealnym na nocleg. Gdy ku niemu zmierzamy, za niewielką skarpą dostrzegamy.. małą kapliczkę! Mkniemy ku niej by oczywiście sprawdzić, czy jest otwarta i to niekoniecznie dlatego, że odnotowaliśmy nagły wzrost pobożności i chęć modlitwy przed świętymi, wschodnimi obrazami. Po ubiegłorocznych Gorganach, gdy nocowaliśmy w kapliczce pod Chomiakiem, na każdy taki obiekt spoglądamy łapczywym okiem wędrowca, który każdy budynek posiadający coś na kształt dachu traktuje jako potencjalne miejsce noclegowe.

Kapliczka pod wezwaniem męczenników na Połoninie Wesnarka

Kapliczka na nasze szczęście otwarta, jednak wydaje się zbyt ciasna na nocleg. Siadamy na podłodze z myślą, by przeczekać kropiący deszcz i ewentualnie później rozbić obok namiot. Zawieszone nisko chmury powodują jednak, że decyduję się na przeprowadzenie małego testu - postanawiam rozłożyć karimatę by sprawdzić, czy naprawdę kapliczka jest zbyt krótka, aby w niej spać. Okazuje się, że do pełnego rozprostowania nóg brakuje mi jakichś 10 cm. Spojrzawszy za drzwi na szare niebo, rzucam krótkie "ja tu zostaję!" I zabieramy się za przygotowywanie obiadu w niewielkiej kapliczce na Połoninie Wesnarka, nie myśląc już nawet o rozbijaniu namiotu.

Dziś na obiad odrobina luksusu.. Lio kurczak w pięciu smakach

Tak oto kolejny raz górska kapliczka ze świętymi obrazami stała się dla nas schronieniem. Spoglądające z każdej ściany przeszywającym wzrokiem postaci świętych z ikon zdają się mówić, że Ktoś nad nami czuwa po raz kolejny w tych górach i w najbardziej odpowiednim momencie zsyła dach nad głową pośród karpackich pustkowi.


Gotujemy obiad, na zewnątrz deszcz kropi, by za chwilę ustać. Około 10-letnie dzieci przeganiają na połoninie zwierzęta, jak się domyślamy do wieczornego udoju. Z naszej kapliczki nie widać pasterskiej staji - jedyny widok to zasnute niskimi chmurami Połoniny Hryniawskie, takie już stąd bliskie, jakby na wyciągnięcie ręki, choć oddalone o kilka godzin marszu. I znów wędrując wzrokiem po tak bliskim już, kolejnym nieznanym paśmie, rysuje się przed nami plan na jakąś kolejną wędrówkę, która mogłaby się wydarzyć jak najszybciej. Gdy bowiem jedna wędrówka zmierza ku końcowi, dziesięć kolejnych wynurza się w głowie wołając o realizację. Wejdziesz na jeden szczyt, a zaraz z dali dwadzieścia kolejnych woła cię, aby z nimi też się spotkać i docenić ich piękno próbując przekonać, że skoro tu jest tak ładnie, tam będzie jeszcze bardziej.

Ten wczesny wieczór był momentem, o którym doskonale napisał kiedyś Władysław Krygowski: "gdy trudy wędrówki były już z nami, a przed nami trudy dolin". Czas nie stoi w miejscu, a nasza jutrzejsza droga nie będzie biegła już ku morzu karpackich szczytów, ale ku pustyni przepastnych dolin, które pochłoną nas wraz z trudami codzienności na czas do kolejnej dalszej wędrówki. W takich chwilach człowiek czuje się rozdarty między dwoma światami - bo choć z jednej strony jest już zmęczony, chciałby zjeść coś sytego innego niż kasza z dodatkami, choć chciałby się już normalnie umyć po kilku dniach bycia z dala od jakichkolwiek oznak cywilizacji, to jednak czuje, że schodząc w doliny, zostawia tutaj kawałek życia. I choć jedną nogą wędruje już w doliny, to drugą chciałby zatrzymać czas i pozostać na wysokiej połoninie. Zostawiam więc tu kawałek swojego życia i ogrom wspomnień, aby móc jeszcze kiedyś powrócić po to, co tu zostało "moje". Bo moje będzie już na zawsze i tego, co w tych górach przeżyliśmy i zobaczyliśmy, nikt nam nie odbierze. Nawet czas płynący szybciej niż obfite górskie potoki.

Kapliczkowy relaks na Połoninie Wesnarka

Na pograniczu jawy i snu, zmęczenia i zapadania w odpoczynek, czuję na sobie wzrok czarnohorskich Jezusów wiszących na ścianie kapliczki sprawiając wrażenie, jakby tu, w górach, od nieba dzielił nas tylko ten skromny ikonostas. Serce przepełnione jest zadowoleniem z tych ostatnich dni, wypełnia je nieprzebrana ilość wzruszeń i przeżyć, do których wracać będę latami, patrząc za każdym razem na nie w inny sposób. Prawdziwy to skarbiec ludzkiego serca, przenikniętego miłością do gór, gdy z jednej wędrówki bogactwo można czerpać latami, za każdym razem odkrywając coś zupełnie nowego. Przepełnia mnie też poczucie nienasycenia, otwartości i gotowości, by ciągle poznawać niepoznane i dotykać nieznanego, karpackiego świata, który wypełniony po brzegi jest z jednej strony górskimi majakami, legendami i huculskimi mitologiami, a z drugiej Jezusami i świętymi z pasterskich kapliczek. Jakby tutaj całkiem różne światy całkowicie przenikały się ze sobą, tworząc razem przedziwną, niepowtarzalną całość, pełną harmonii połonin i nieładu szczytów.

Podkulam nogi w śpiworze - sen niesiony zmęczeniem i pełną zadumy aurą przychodzi szybko. W niemej ciszy, potęgowanej tym świętym towarzystwem, kończy się kolejny dzień naszej wędrówki.










































Komentarze

Popularne posty