Karpacki teatr zachodu słońca
Dzwoniący przed 6 rano budzik wcale nie zachęca nas do wstania - najchętniej odsypialibyśmy dalej wczorajszą, długą podróż. Prześwitujące zza chmur słońce motywuje nas jednak, aby zacząć się zbierać - góry czekają!
Po niewielkim śniadaniu pakujemy plecaki, opuszczamy hotel Prezident w Dilovem i ruszamy w kierunku doliny potoku Bilyj, którą to doliną będziemy wędrować kilka najbliższych kilometrów. Przy kościele mijamy niewielką grupkę ukraińskich turystów - nie wiemy, czy zeszli z gór, czy dopiero w nie ruszają. Trochę wyglądali jakby biwakowali przy drodze.
Z kolejnymi krokami mijamy zabudowania Dilovego, opuszczając w końcu wieś. Każde spojrzenie za siebie jest pełne zdumienia - z tej perspektywy stromo opadające okoliczne zbocza robią jeszcze większe wrażenie.
Za wsią docieramy do szlabanu - pod wiatką przy stole siedzi trzech ukraińskich pograniczników, na słupie wiszą karabiny. Podchodzimy, witamy się.
- dozwił majete?
Da.
- pokażte.
Wyciągam paszport z niewielką karteczką, jednak prikordonnik od niechcenia rzuca tylko okiem, nawet jej nie wyjmując i pozwala iść dalej. Więcej czasu zajęło wygrzebanie z plecaka dokumentów niż sama kontrola, ale cóż poradzić - taki rejon i takie procedury. Chowam dokumenty i ruszamy przed siebie piękną, wąską doliną potoku Biłyj.
Dolina jest przepiękna - skałki, głośny potok, a zapach wody i wilgotnego mchu przywołuje tatrzańskie, dawne wspomnienia pierwszych górskich wycieczek i uczenia się mistyki chodzenia po górach. Niby nie minęło wiele, niby to tylko 11 lat, gdy stawiałam pierwsze kroki w górach, a jednak tyle się wydarzyło. Wtedy góry traktowałam jako wakacyjną przygodę, nawet przez myśl mi nie przeszło, że moje życie nierozerwalnie z nimi się zwiąże, a po kilku latach będę przemierzała Karpaty Wschodnie poza granicami Polski. Jeden wyjazd, jedna tatrzańska wycieczka dzięki której niewątpliwie jestem teraz tu - setki kilometrów od Tatr i naście lat od tamtego sierpnia, gdy serce zabiło szybciej na widok szczytów, wynurzających się jeden zza drugiego.
Słońce przedziera się przez gęste buczynowe liście marmaroskiej puszczy, ziemia paruje i oddycha po wczorajszym, ulewnym deszczu. Bujna zieleń potęguje wrażenie jakoby znaleźliśmy się w górach zupełnie innych niż poznane do tej pory. Może to tylko złudzenie, może to nasze wyobrażenia i oczekiwanie czegoś niezwykłego, niepoznanego? A może to po prostu przechylanie się przyrody w stronę ciepłego czerwca, który przyjdzie już jutro, przynosząc najdłuższe w roku dni, wybuchające burzami i niepewną, słotną pogodą, którą na swych barkach już niesie św. Medard, po wspomnieniu którego według Mieczysława Orłowicza nastawał w Karpatach Wschodnich czas słot świętojańskich, trwających do końca czerwca..? Zachwycamy się co chwilę pięknym, nowym dla nas zakątkiem Karpat, które tu wydają się być bujne, dzikie i jeszcze nienaruszone ludzką ręką, która przecież dotknąć i zmienić musi wszystko, co wyda jej się ciekawe i niezwykłe.
Koło południa pogoda nieco się pogarsza i pojedyncze krople wprowadzają niepokój do naszej beztroskiej wędrówki. Na szczęście akurat w tym momencie docieramy na niewielką polanę powyżej potoku Biłyj, na której znajduje się podupadająca chatka, która jednak może być awaryjnym schronieniem na przeczekanie deszczu.
Postanawiamy zrobić dłuższy odpoczynek i obiad, a naszemu skromnemu posiłkowi towarzyszą zbocza Popa Ivana Marmaroskiego, spoglądające na nas co chwilę ukradkiem z rozdzierających się chmur. Deszcz okazuje się być tylko krótkim, mało znaczącym epizodem i po posiłku ruszamy w dalszą drogę.
Szlak wiedzie cały czas dość wygodną drogą prowadzącą na Połoninę Latundur pod Popem Ivanem Marmaroskim. Straszy nas niewielki deszczyk, jest natomiast na tyle mało uciążliwy, że nie wyciągamy nawet naszych peleryn. Okolice Popa Ivana są dość popularne wśród ukraińskich turystów o czym świadczy ilość materiałów na YouTube oraz choćby takie rzeczy jak na poniższym obrazku :-)
Tuż przed Połoniną Latundur naszym oczom ukazuje się sylwetka Popa Ivana - z tej strony prezentuje się niezwykle okazale. Postura i majestat godne króla Ukraińskich Marmaroszy - strome, wysokie, surowe ściany, przeorane żlebami. Z tej perspektywy trudno nam uwierzyć, że już jutro mamy stanąć na szczycie tej niezwykłej góry.
Gdy docieramy do skrzyżowania szlaków na Połoninie Latundur, deszcz zdaje się nasilać coraz bardziej. Rozglądamy się za chatkami, o istnieniu których wiedzieliśmy już przed wyjazdem.
Namierzamy wszystkie potencjalne miejsca noclegowe i ruszamy w kierunku tej najbardziej "ekskluzywnej". Gdy do niej dobiegamy deszcz pada w najlepsze. Chatka okazuje się być niestety już zajęta przez grupkę ukraińskich turystów - zapraszają nas do środka, robią miejsce na jednej z prycz i siadamy na chwilę, a z ust naszych gospodarzy pada propozycja napicia się herbaty. Okazuje się, że dzień wcześniej potwornie przemokli i siedzą tu od wczoraj, paląc w piecu i susząc rzeczy. Nie oznacza to dla nas nic dobrego - choć oferują nam opcję zostania, jakoś byśmy się pomieścili, byłoby jednak niezwykle ciasno. Chwilę rozmawiamy z poznanymi turystami i po ustaniu deszczu postanawiamy obejrzeć pozostałe dwa miejsca na połoninie, które mogą nadać się na nocleg. Za kilkanaście minut docieramy do pasterskiej chatki na sąsiedniej Połoninie Lysycha - kreci się przy niej dwóch mężczyzn, którzy przywieźli tam jakieś rzeczy, jednak wypasu zwierząt nie ma, więc chata powinna być wolna. Przy źródle postanawiamy przeczekać i za chwilę chatka jest nasza.
Jest stolik, koza do palenia, obszerny podest, na którym można spać. Trochę śmieci, ale ogólnie naprawdę dobrze. Zrzucamy z siebie plecaki i rozpoczynamy przygotowywanie posiłku. Trafiliśmy pod dach w samą porę - znowu zaczyna lać deszcz, tylko dużo bardziej obficie niż do tej pory. Tym razem zabawę w chowanego wygraliśmy my, znajdując chatkę nim się rozpadało.
Zmożeni drogą, miarowym rytmem deszczu uderzającego w blaszany dach, mimo wczesnej pory zawijamy się w śpiwory. Słyszymy, że ktoś zagląda do chatki - pyta o miejsce dla kilkuosobowej grupy. No aż tyle to nas się tu nie zmieści.. Rezygnują, a ja powtórnie naciągam na głowę śpiwór, spoglądając w brudne okno pasterskiej chaty, znajdujące się na przeciwko mnie. Po jakimś czasie znowu ktoś zagląda - trzech przemoczonych chłopaków również szuka dachu nad głową. Rozmawiają między sobą, że namiot, że może tu rzeczy i zjemy, a spać przy chacie w "pałatce".. Toczy się między nimi dyskusja, aż w końcu proponujemy, by po prostu też tu spali - miejsca dla 5 osób z plecakami jest w sam raz. Ochoczo zareagowali na tę propozycję i za chwilę oprócz towarzyszy na nocleg mamy również rozpaloną kozę, którą nam niespecjalnie chciało się zajmować.
Wieczór mija nam na piciu herbaty, przegryzaniu wędrownych smakołyków i zastanawianiem się, czy deszcz będzie tak padał również jutro, czy może pogoda nieco się poprawi. W pewnej chwili do chaty wpada - jak mniemamy - gospodarz tego zacnego obiektu. Był, delikatnie mówiąc, zdenerwowany obecnością nieproszonych gości. Trudno mu się dziwić - nasi poprzednicy w tej chacie zostawili niezły syf, a w każdym kącie pełno jest butelek i śmieci. "Ja jakby znał, chto to takije rzeczy robit, ja by go na miejscu rozstrelał!"Może to i dobrze się stało, że dołączyli do nas ukraińscy turyści - w swoim języku nieco załagodzili nerwy pasterza, który ostatecznie pozwolił nam zostać, prosząc, aby zostawić porządek.
Tuż przed zachodem słońca deszcz ustaje, a Marmarosz wita nas niezwykle pięknym spektaklem na niebie.
Morze szczytów ciągnące się bez kresu, majestatyczna, głęboka i dzika dolina potoku Biłyj, którą dziś kroczyliśmy ku wysokim połoninom pod Popem Ivanem. Niebo mieniące się błękitem, różem, co chwilę zakrywane przewiewanymi chmurami, które za każdym razem odkrywają coś innego - jeden ruch, jedna sekunda, a krajobraz zmienia się na coraz piękniejszy powodując, że nie chcę oderwać oczu od tego niezwykłego spektaklu, który na dzisiejszy wieczór przygotowały nam Marmarosze. W takich chwilach szkoda choćby mrugnąć okiem aby nie przegapić kolejnej niezwykłej chwili, w której wiatr wraz z chmurami i dymiącymi parą szczytami zmienia całkowicie scenografię, zapraszając do oglądania z każdym momentem innej sztuki. Karpacki teatr zachodu słońca, który zostaje zamknięty przez zapadający zmrok, opuszczający kurtynę na scenie szczytów.
Za średnio szczelnymi ścianami pasterskiej szopy świszcze wiatr, przynosząc jak każdego wieczoru spędzanego w górach wiele myśli i refleksji. Skromna szopa stała się dla nas ratunkiem na karpackim morzu pośród szczytów trwających na horyzoncie od tysięcy lat. Niczym w małej łodzi na morzu zapadamy w sen - ostatnie słyszane dźwięki tego wieczoru to trzask palonych drew w pasterskiej kozie, ciche rozmowy naszych ukraińskich towarzyszy i wiatr owiewający szopę, który z pewnością rozpoczął właśnie próbę do spektaklu szykowanego na kolejny dzień.
Milknące rozmowy, półmrok pasterskiej szopy, ciepło buchające z rozgrzanej, żeliwnej kozy. Sen, spokojny karpacki sen na Połoninie Lysycha.
Po niewielkim śniadaniu pakujemy plecaki, opuszczamy hotel Prezident w Dilovem i ruszamy w kierunku doliny potoku Bilyj, którą to doliną będziemy wędrować kilka najbliższych kilometrów. Przy kościele mijamy niewielką grupkę ukraińskich turystów - nie wiemy, czy zeszli z gór, czy dopiero w nie ruszają. Trochę wyglądali jakby biwakowali przy drodze.
Żegnamy się z jakąkolwiek cywilizacją na najbliższe 5 dni |
Za wsią docieramy do szlabanu - pod wiatką przy stole siedzi trzech ukraińskich pograniczników, na słupie wiszą karabiny. Podchodzimy, witamy się.
- dozwił majete?
Da.
- pokażte.
Wyciągam paszport z niewielką karteczką, jednak prikordonnik od niechcenia rzuca tylko okiem, nawet jej nie wyjmując i pozwala iść dalej. Więcej czasu zajęło wygrzebanie z plecaka dokumentów niż sama kontrola, ale cóż poradzić - taki rejon i takie procedury. Chowam dokumenty i ruszamy przed siebie piękną, wąską doliną potoku Biłyj.
Dolina jest przepiękna - skałki, głośny potok, a zapach wody i wilgotnego mchu przywołuje tatrzańskie, dawne wspomnienia pierwszych górskich wycieczek i uczenia się mistyki chodzenia po górach. Niby nie minęło wiele, niby to tylko 11 lat, gdy stawiałam pierwsze kroki w górach, a jednak tyle się wydarzyło. Wtedy góry traktowałam jako wakacyjną przygodę, nawet przez myśl mi nie przeszło, że moje życie nierozerwalnie z nimi się zwiąże, a po kilku latach będę przemierzała Karpaty Wschodnie poza granicami Polski. Jeden wyjazd, jedna tatrzańska wycieczka dzięki której niewątpliwie jestem teraz tu - setki kilometrów od Tatr i naście lat od tamtego sierpnia, gdy serce zabiło szybciej na widok szczytów, wynurzających się jeden zza drugiego.
Doliną potoku Biłyj |
Słońce przedziera się przez gęste buczynowe liście marmaroskiej puszczy, ziemia paruje i oddycha po wczorajszym, ulewnym deszczu. Bujna zieleń potęguje wrażenie jakoby znaleźliśmy się w górach zupełnie innych niż poznane do tej pory. Może to tylko złudzenie, może to nasze wyobrażenia i oczekiwanie czegoś niezwykłego, niepoznanego? A może to po prostu przechylanie się przyrody w stronę ciepłego czerwca, który przyjdzie już jutro, przynosząc najdłuższe w roku dni, wybuchające burzami i niepewną, słotną pogodą, którą na swych barkach już niesie św. Medard, po wspomnieniu którego według Mieczysława Orłowicza nastawał w Karpatach Wschodnich czas słot świętojańskich, trwających do końca czerwca..? Zachwycamy się co chwilę pięknym, nowym dla nas zakątkiem Karpat, które tu wydają się być bujne, dzikie i jeszcze nienaruszone ludzką ręką, która przecież dotknąć i zmienić musi wszystko, co wyda jej się ciekawe i niezwykłe.
Koło południa pogoda nieco się pogarsza i pojedyncze krople wprowadzają niepokój do naszej beztroskiej wędrówki. Na szczęście akurat w tym momencie docieramy na niewielką polanę powyżej potoku Biłyj, na której znajduje się podupadająca chatka, która jednak może być awaryjnym schronieniem na przeczekanie deszczu.
Polana powyżej potoku Biłyj |
Postanawiamy zrobić dłuższy odpoczynek i obiad, a naszemu skromnemu posiłkowi towarzyszą zbocza Popa Ivana Marmaroskiego, spoglądające na nas co chwilę ukradkiem z rozdzierających się chmur. Deszcz okazuje się być tylko krótkim, mało znaczącym epizodem i po posiłku ruszamy w dalszą drogę.
Pop Iwan Marmaroski z chmur odarty.. |
Szlak wiedzie cały czas dość wygodną drogą prowadzącą na Połoninę Latundur pod Popem Ivanem Marmaroskim. Straszy nas niewielki deszczyk, jest natomiast na tyle mało uciążliwy, że nie wyciągamy nawet naszych peleryn. Okolice Popa Ivana są dość popularne wśród ukraińskich turystów o czym świadczy ilość materiałów na YouTube oraz choćby takie rzeczy jak na poniższym obrazku :-)
Tuż przed Połoniną Latundur naszym oczom ukazuje się sylwetka Popa Ivana - z tej strony prezentuje się niezwykle okazale. Postura i majestat godne króla Ukraińskich Marmaroszy - strome, wysokie, surowe ściany, przeorane żlebami. Z tej perspektywy trudno nam uwierzyć, że już jutro mamy stanąć na szczycie tej niezwykłej góry.
Gdy docieramy do skrzyżowania szlaków na Połoninie Latundur, deszcz zdaje się nasilać coraz bardziej. Rozglądamy się za chatkami, o istnieniu których wiedzieliśmy już przed wyjazdem.
Dzikie narcyzy na Połoninie Latundur |
Namierzamy wszystkie potencjalne miejsca noclegowe i ruszamy w kierunku tej najbardziej "ekskluzywnej". Gdy do niej dobiegamy deszcz pada w najlepsze. Chatka okazuje się być niestety już zajęta przez grupkę ukraińskich turystów - zapraszają nas do środka, robią miejsce na jednej z prycz i siadamy na chwilę, a z ust naszych gospodarzy pada propozycja napicia się herbaty. Okazuje się, że dzień wcześniej potwornie przemokli i siedzą tu od wczoraj, paląc w piecu i susząc rzeczy. Nie oznacza to dla nas nic dobrego - choć oferują nam opcję zostania, jakoś byśmy się pomieścili, byłoby jednak niezwykle ciasno. Chwilę rozmawiamy z poznanymi turystami i po ustaniu deszczu postanawiamy obejrzeć pozostałe dwa miejsca na połoninie, które mogą nadać się na nocleg. Za kilkanaście minut docieramy do pasterskiej chatki na sąsiedniej Połoninie Lysycha - kreci się przy niej dwóch mężczyzn, którzy przywieźli tam jakieś rzeczy, jednak wypasu zwierząt nie ma, więc chata powinna być wolna. Przy źródle postanawiamy przeczekać i za chwilę chatka jest nasza.
Hotel na dzisiejszą noc |
Jest stolik, koza do palenia, obszerny podest, na którym można spać. Trochę śmieci, ale ogólnie naprawdę dobrze. Zrzucamy z siebie plecaki i rozpoczynamy przygotowywanie posiłku. Trafiliśmy pod dach w samą porę - znowu zaczyna lać deszcz, tylko dużo bardziej obficie niż do tej pory. Tym razem zabawę w chowanego wygraliśmy my, znajdując chatkę nim się rozpadało.
Będzie się spało doskonale! |
Gorący obiad, w menażce kipi woda na herbatę.. |
Zmożeni drogą, miarowym rytmem deszczu uderzającego w blaszany dach, mimo wczesnej pory zawijamy się w śpiwory. Słyszymy, że ktoś zagląda do chatki - pyta o miejsce dla kilkuosobowej grupy. No aż tyle to nas się tu nie zmieści.. Rezygnują, a ja powtórnie naciągam na głowę śpiwór, spoglądając w brudne okno pasterskiej chaty, znajdujące się na przeciwko mnie. Po jakimś czasie znowu ktoś zagląda - trzech przemoczonych chłopaków również szuka dachu nad głową. Rozmawiają między sobą, że namiot, że może tu rzeczy i zjemy, a spać przy chacie w "pałatce".. Toczy się między nimi dyskusja, aż w końcu proponujemy, by po prostu też tu spali - miejsca dla 5 osób z plecakami jest w sam raz. Ochoczo zareagowali na tę propozycję i za chwilę oprócz towarzyszy na nocleg mamy również rozpaloną kozę, którą nam niespecjalnie chciało się zajmować.
Deszczowy, słotny świat z perspektywy śpiwora. I Maks podkładający do pieca |
Wieczór mija nam na piciu herbaty, przegryzaniu wędrownych smakołyków i zastanawianiem się, czy deszcz będzie tak padał również jutro, czy może pogoda nieco się poprawi. W pewnej chwili do chaty wpada - jak mniemamy - gospodarz tego zacnego obiektu. Był, delikatnie mówiąc, zdenerwowany obecnością nieproszonych gości. Trudno mu się dziwić - nasi poprzednicy w tej chacie zostawili niezły syf, a w każdym kącie pełno jest butelek i śmieci. "Ja jakby znał, chto to takije rzeczy robit, ja by go na miejscu rozstrelał!"Może to i dobrze się stało, że dołączyli do nas ukraińscy turyści - w swoim języku nieco załagodzili nerwy pasterza, który ostatecznie pozwolił nam zostać, prosząc, aby zostawić porządek.
Tuż przed zachodem słońca deszcz ustaje, a Marmarosz wita nas niezwykle pięknym spektaklem na niebie.
W kierunku Połoniny Strungi |
Morze szczytów ciągnące się bez kresu, majestatyczna, głęboka i dzika dolina potoku Biłyj, którą dziś kroczyliśmy ku wysokim połoninom pod Popem Ivanem. Niebo mieniące się błękitem, różem, co chwilę zakrywane przewiewanymi chmurami, które za każdym razem odkrywają coś innego - jeden ruch, jedna sekunda, a krajobraz zmienia się na coraz piękniejszy powodując, że nie chcę oderwać oczu od tego niezwykłego spektaklu, który na dzisiejszy wieczór przygotowały nam Marmarosze. W takich chwilach szkoda choćby mrugnąć okiem aby nie przegapić kolejnej niezwykłej chwili, w której wiatr wraz z chmurami i dymiącymi parą szczytami zmienia całkowicie scenografię, zapraszając do oglądania z każdym momentem innej sztuki. Karpacki teatr zachodu słońca, który zostaje zamknięty przez zapadający zmrok, opuszczający kurtynę na scenie szczytów.
Dolina potoku Biłyj |
Za średnio szczelnymi ścianami pasterskiej szopy świszcze wiatr, przynosząc jak każdego wieczoru spędzanego w górach wiele myśli i refleksji. Skromna szopa stała się dla nas ratunkiem na karpackim morzu pośród szczytów trwających na horyzoncie od tysięcy lat. Niczym w małej łodzi na morzu zapadamy w sen - ostatnie słyszane dźwięki tego wieczoru to trzask palonych drew w pasterskiej kozie, ciche rozmowy naszych ukraińskich towarzyszy i wiatr owiewający szopę, który z pewnością rozpoczął właśnie próbę do spektaklu szykowanego na kolejny dzień.
Milknące rozmowy, półmrok pasterskiej szopy, ciepło buchające z rozgrzanej, żeliwnej kozy. Sen, spokojny karpacki sen na Połoninie Lysycha.
Komentarze
Prześlij komentarz