Ku Ukraińskiemu Marmaroszowi
Marmarosze, Alpy Huculskie, Góry Rachowskie.. Pasmo w Karpatach Wschodnich leżące na Ukrainie i w Rumunii. Góry, które od wieków tworzą granicę: państw, kultur i różnych światów.
Sam Marmarosz jest krainą historyczną leżącą u brzegów rzeki Cisy, a w Rumunii aktualnie taką nazwę nosi przygraniczny okręg. Historycznie Marmarosz znajdował się głownie w granicach Węgier, następnie Austro-Węgier, jednak po I wojnie został utracony - część przypadła Czechosłowacji, a część Rumunii. Po II wojnie północna część Marmaroszu znalazła się w granicach USRR, a południowa w granicach Rumunii - taki stan trwa po dziś dzień.
Przed ponad trzema laty natknęłam się w internecie na relację z wyjazdu w Góry Rachowskie i Czywczyny. Zafascynowały mnie nie tyle piękne widoki, co znaczenie historyczne tych gór, ale też ich odległość, niedostępność, trochę niejako elitarność polegająca na tym, że aby nimi wędrować trzeba zdobyć permit - zgodę pograniczników na wędrówkę granicą ukraińsko-rumuńską. I choć bardzo mocno chcę wrócić i wejść w bliższą znajomość z Gorganami, marzę o zielonych połoninach Świdowca, wyobrażam sobie głębokie doliny u stóp Borżawy czy myślę o pachnących kwiatami Beskidach Skolskich, to jednak najbardziej ciągnęło mnie w tajemniczy świat Marmaroszy - gór, które za naszego życia rozdzielają Ukrainę i Rumunię, trzymając na swych barkach słupki granicy, która nienaturalnie dzieli dwa państwa, Karpaty i same Marmarosze, których pozostała część z najwyższym szczytem Fărcăul znajduje się już na terenie Rumunii.
Jadąc w nieznane mi lub mało znane góry staram się w ramach przygotowań do wyjazdu przeczytać nie tylko współczesne relacje innych osób, które głównie bywają suchymi opisami wędrówki, ale przede wszystkim relacje ludzi, którzy te góry przemierzali kilkadziesiąt lat temu. O ile w przypadku Gorganów, Bieszczadów czy Czarnohory nie ma problemu ze znalezieniem opisów przeżyć towarzyszących wędrówkom tymi pasmami u Orłowicza czy Władysława Krygowskiego, o tyle w przypadku Karpat Marmaroskich jest dużo trudniej. Zapewne głównie dlatego, że to pasmo przed wojną nie znajdowało się w granicach Polski, toteż mniej osób docierało w te góry. Wyżej wspomniani autorzy jedynie delikatnie w opisach zaznaczali obecność w niedalekiej odległości od Czarnohory Alp Huculskich, których północne ściany budziły zaciekawienie i stawały się zwykle obiektami obserwacji głównie z Pop Iwana Czarnohorskiego.
Wyjazd zaplanowany na koniec maja budził w ostatnich dniach przed wyjazdem spory niepokój - pogoda nie napawała optymizmem, a ciągłe ulewy nastrajały obawami, iż scenariusz z ubiegłorocznych Gorganów, gdy spłynęliśmy z gór z deszczem, może się powtórzyć. Niespełna 2 tygodnie przed wyjazdem zapadła decyzja o konkretnym terminie, ja natomiast zajęłam się przygotowaniem podania o permit. Aby wędrować główną granią Marmaroszy, niezbędne jest uzyskanie pozwolenia Ukraińskiej Prikordonnej Służby. Aby je otrzymać należy najpierw mailowo wysłać podanie z danymi do komendanta właściwego odcinka, opisać trasę wędrówki i jej termin, a następnie po przybyciu na miejsce, odebrać we właściwym posterunku prikordonników przepustkę.
Aby nie tracić właściwie dwóch dni na podróż i dopełnienie przepustkowych formalności, zdecydowaliśmy się tym razem na mały eksperyment - podróż bezpośrednim autobusem z Katowic/Krakowa do Rachowa, z którego mieliśmy już tylko kilkanaście kilometrów do Dilovego, skąd rozpoczynaliśmy wędrówkę.
Chwilę po godz. 21 na dworzec w Krakowie wjeżdża autobus relacji Liberec - Rachów, którym od Katowic jedzie już Rafał. Mieliśmy nadzieję, że w środku tygodnia i na tak - naszym zdaniem - mało popularnej trasie, w autobusie będzie raczej luz, o czym mówiła też informacja przewoźnika. Nic bardziej mylnego - niemal wszystkie miejsca w autobusie były zajęte przez Ukraińców. Oprócz nas dostrzegłam na granicy jeszcze jedną osobę z polskim paszportem.
Początkowy etap podróży "umilają nam" puszczane na telewizorach w autobusie ukraińskie strzelanki. Kino akcji wzbudza w nas raczej śmiech i na swój sposób komentujemy akcję w kolejnych filmach. Chyba wyszliśmy nieco na prześmiewców, gdyż zdecydowana większość pasażerów była bardzo zainteresowana tymi filmami, którym do hollywoodzkich produkcji było raczej dość daleko.
Po północy docieramy na granicę w Medyce - przed nami na odprawę czeka jeszcze jeden autobus. W końcu podjeżdżamy za szlaban i do autobusu wchodzi polski Strażnik Graniczny - zbiera wszystkie paszporty i zabiera ze sobą, a my w tym czasie delektujemy się dłużą chwilą na rozprostowanie nóg. Wracają paszporty, kierowca je rozdaje i za chwilę ta sama procedura powtarza się z ukraińskim pogranicznikiem.
Po 1h45 szczęśliwie opuszczamy granicę i jedziemy w kierunku Lwowa - tam na całe szczęście wysiada sporo osób, co pozwala nam na wygodniejsze rozłożenie się na innych siedzeniach, aby choć trochę w tej długiej podróży pospać. Od Ivano-Frankivska czyli Stanisławowa, w autobusie zostaje już kilka osób, które stopniowo opuszczają nasz wehikuł. W Nadwórnej przeżywamy coś na kształt deja vu - za oknem leje deszcz. Czyż nie tak było przed rokiem, gdy jechaliśmy w Gorgany..? Pełni obaw, ale i nadziei, że do tej tragicznej powtórki nie dojdzie, mijamy kolejne znane nam już dobrze miejscowości dawnych Kresów: Delatyn, Mikuliczyn, Tatarów, Jaremcze, Jasinię, Kwasy - zostajemy jedynymi pasażerami w autobusie. Tuż przed południem ukraińskiego czasu jako jedyni już pasażerowie docieramy do Rachowa, który wita nas targiem przy dworcu i... ulewnym deszczem.
Rachów jest całkiem sporym, kilkunastotysięcznym miastem położonym w pięknej, głębokiej dolinie rzeki Cisy, między Świdowcem a Czarnhorą. Dolina Cisy w okolicy robi niesamowite wrażenie - strome stoki okolicznych gór sprawiają, że miasto i okoliczne wsie wydają się być wciśnięte między górskie grzbiety a rzekę.
Rachów znajduje się na Zakarpaciu, które jest zamieszkiwane przez dość znaczną mniejszość węgierską. O znaczeniu tej mniejszości przekonujemy się, ruszając z dworca w kierunku centrum, aby zjeść jakiś solidny obiad po podróży. Obok cerkwi znajduje się kościół katolicki, w którym na Msze gromadzą się miejscowi, węgierscy katolicy.
Po solidnym obiedzie w - podobno - najlepszej restauracji w mieście, w której przez dłuższy czas jesteśmy jedynymi gośćmi, wracamy na dworzec, aby kontynuować naszą podróż do Dilovego. Odnajdujemy marszrutkę, której kierunek zdaje się być dla nas odpowiedni. Kierowca jest tak przejęty i gotowy do pomocy, że idzie z nami do kasy, aby pomóc nam kupić bilety ;-) Poradzilibyśmy sobie, w końcu już nie raz to robiliśmy, ale miło, że ktoś chce nam pomóc. Wrzucamy plecaki na koniec pojazdu i rozpoczynamy podróż wzdłuż Cisy. Po kilku kilometrach kierowca woła do siebie jedno z nas - pyta, gdzie chcemy wysiadać, czy przy "Centrum Europy". Mówię, że tak, mając gdzieś zakodowane, że ów obelisk jest w środku wsi. Mijamy zastawę ukraińskich pograniczników i za chwilę kierowca nas wysadza, życząc powodzenia.
Tak oto znaleźliśmy się w jednym z wielu geometrycznych środków Europy. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, zarzucamy na siebie ciężkie plecaki i ruszamy w kierunku wsi, która jest.. Nie wiadomo, gdzie, bo jak się okazało - ów "Centr Ewropy" znajduje się pośrodku niczego. Dotarcie z Centrum Europy do centrum Diłowego kosztowało nas blisko 4 km marszu.
Diłowe jest położone w pobliżu granicy ukraińsko - rumuńskiej. W linii prostej z centrum wsi do rumuńskiego Valea Viseului jest niespełna 2,5km. Spodziewaliśmy się nieco mniejszej wsi, tu natomiast nie brak małych sklepików, apteki czy hotelu Prezident, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Na hotelowej recepcji, będącej jednocześnie barem, młoda dziewczyna nie bardzo rozumie, o co nam chodzi: że Booking, że nocleg, że dwie osoby. Dzwoni do kogoś, kto jest administratorem tego przybytku i za chwilę prowadzi nas na górę do właściwego pokoju. Hotel ma dość specyficzną atmosferę - z jednej strony charakterystyczne dla Ukrainy "pałacowe" wnętrza, z drugiej na korytarzu witają nas wypchane zwierzęta grające w karty ;-)
Po wrzuceniu bagaży zabieramy dokumenty i idziemy na posterunek Prikordonnej Służby aby odebrać nasz dozwił na podążanie kordonem, czyli granicą. Bramka jest zamknięta, dzwonimy dzwonkiem przy bramie i po chwili wychodzi do nas młody pogranicznik.
Dobry dien, my chotieli odebraty dozwił na turystycznyj marszrut kordonom.
- da, dajte pasporty.
Wręczam mu też wydrukowane podanie, wysłane uprzednio mailem do komendanta w Mukaczewie. Na widok tej kartki pogranicznik się ucieszył - zapewne dzięki temu będzie miał łatwiej z wypełnieniem przepustki, gdyż na podaniu nasze nazwiska i adresy były zapisane cyrylicą. Zabrał dokumenty, a my pozostaliśmy na chodniku przy szczelnym ogrodzeniu i zamkniętej bramce zastanawiając się, ile czasu może potrwać procedura. Z relacji innych ludzi bywało różnie - jedni czekali krótko, inni długo, dostając do czytania gazetę w oczekiwaniu na odbiór dokumentu. Po 15 minutach wychodzi nasz pogranicznik, zwracając nam paszporty oraz wręczając małą karteczkę - dozwił na wędrówkę granicą ukraińsko-rumuńską. Wskazuje też numer telefonu, pod którym mamy się codziennie meldować i dawać znać, czy u nas wszystko w porządku.
Uf, poszło na szczęście sprawnie i w całkiem miłej atmosferze. Po odejściu od płotu zauważamy, że pogranicznik na przepustce źle wpisał nam numery słupków granicznych - podany przez niego przedział właściwie w ogóle nie obejmował naszej trasy, podanej w podaniu. Nie przejmujemy się tym wcale wiedząc, że na Ukrainie ważniejsza jest sama pieczątka niż jakieś tam szczegóły zawarte na przepustce.
W tej chwili deszcz znowu zaczyna padać coraz mocniej, przechodzimy więc do baru po drugiej stronie ulicy i spędzamy tam czas ulewy, delektując się lokalnymi przysmakami. Ulewa przypominam nam gorgański deszcz z lipca i nie zachęca za specjalnie do tego, by jutro ruszyć w góry.. W końcu przestaje padać, wracamy do naszego hotelu i wieczorem decydujemy się jeszcze zamówić pizzę u mało rozumiejącej nas pani z recepcji. Ta sztuka udaje się z powodzeniem i po jedzeniu, dość wcześnie kładziemy się spać. Sprawdzamy prognozę pogody, która wygląda dość obiecująco - niewielkie opady możliwe dopiero po południu. Nastawiamy budzik na 5:50 (4:50 w Polsce) i kładziemy się spać.
Nastał moment, w którym przez głowę przed snem przewijają się dziesiątki myśli: czy niepewna pogoda znowu da nam w kość i nie pozwoli na realizację ułożonej trasy? Czy uda nam się spać w pasterskich stajach, rozpadających się chatach, czy będziemy zmuszeni biwakować w namiocie również w czasie niepogody? Jakie są Ukraińskie Marmarosze, czy mi się spodobają, czy będą tym, czego oczekuję, czy będą wielkim rozczarowaniem, bo poznany do tej pory obraz był obrazem wyidealizowanym, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością? Czy często będą nas kontrolowali pogranicznicy, czy będą bardzo dociekliwi czy może kontrolę potraktują jako zbędną formalność? Jakie widoki tym razem zapadną mi w pamięć, z czym będzie kojarzyło mi się już na zawsze to pierwsze spotkanie z Karpatami Marmaroskimi? To ten moment, w którym na żadne z pytań nie ma jeszcze odpowiedzi, a poszukiwanie tych odpowiedzi nie ma sensu. Kilka poprzednich wyjazdów nauczyło mnie już, że im większe oczekiwania i moje wyobrażenia o wyjeździe, tym większe rozczarowanie później. Przed uśnięciem w jeszcze ciepłym, wygodnym łóżku, staram się wyrzucić z głowy to, co do tej pory widziałam na zdjęciach i w opisach innych osób. Próbuję niejako zrobić w głowie miejsce na przeżycia własne, na obrazy, które zobaczone, będą zapamiętane jako moje - dostrzeżone pośród karpackich szczytów, w pogodę i niepogodę. Widoki pełne nie tylko gór, ale przede wszystkim moich, naszych wspomnień i przeżyć, które wraz z tymi widokami przyniosła wędrówka i które pozostaną z nami już na zawsze.
Rozpoczęła się kolejna, wschodniokarpacka przygoda.
Przydworcowe okolice - Rachów |
Sam Marmarosz jest krainą historyczną leżącą u brzegów rzeki Cisy, a w Rumunii aktualnie taką nazwę nosi przygraniczny okręg. Historycznie Marmarosz znajdował się głownie w granicach Węgier, następnie Austro-Węgier, jednak po I wojnie został utracony - część przypadła Czechosłowacji, a część Rumunii. Po II wojnie północna część Marmaroszu znalazła się w granicach USRR, a południowa w granicach Rumunii - taki stan trwa po dziś dzień.
Przed ponad trzema laty natknęłam się w internecie na relację z wyjazdu w Góry Rachowskie i Czywczyny. Zafascynowały mnie nie tyle piękne widoki, co znaczenie historyczne tych gór, ale też ich odległość, niedostępność, trochę niejako elitarność polegająca na tym, że aby nimi wędrować trzeba zdobyć permit - zgodę pograniczników na wędrówkę granicą ukraińsko-rumuńską. I choć bardzo mocno chcę wrócić i wejść w bliższą znajomość z Gorganami, marzę o zielonych połoninach Świdowca, wyobrażam sobie głębokie doliny u stóp Borżawy czy myślę o pachnących kwiatami Beskidach Skolskich, to jednak najbardziej ciągnęło mnie w tajemniczy świat Marmaroszy - gór, które za naszego życia rozdzielają Ukrainę i Rumunię, trzymając na swych barkach słupki granicy, która nienaturalnie dzieli dwa państwa, Karpaty i same Marmarosze, których pozostała część z najwyższym szczytem Fărcăul znajduje się już na terenie Rumunii.
Jadąc w nieznane mi lub mało znane góry staram się w ramach przygotowań do wyjazdu przeczytać nie tylko współczesne relacje innych osób, które głównie bywają suchymi opisami wędrówki, ale przede wszystkim relacje ludzi, którzy te góry przemierzali kilkadziesiąt lat temu. O ile w przypadku Gorganów, Bieszczadów czy Czarnohory nie ma problemu ze znalezieniem opisów przeżyć towarzyszących wędrówkom tymi pasmami u Orłowicza czy Władysława Krygowskiego, o tyle w przypadku Karpat Marmaroskich jest dużo trudniej. Zapewne głównie dlatego, że to pasmo przed wojną nie znajdowało się w granicach Polski, toteż mniej osób docierało w te góry. Wyżej wspomniani autorzy jedynie delikatnie w opisach zaznaczali obecność w niedalekiej odległości od Czarnohory Alp Huculskich, których północne ściany budziły zaciekawienie i stawały się zwykle obiektami obserwacji głównie z Pop Iwana Czarnohorskiego.
Czas ruszać |
Aby nie tracić właściwie dwóch dni na podróż i dopełnienie przepustkowych formalności, zdecydowaliśmy się tym razem na mały eksperyment - podróż bezpośrednim autobusem z Katowic/Krakowa do Rachowa, z którego mieliśmy już tylko kilkanaście kilometrów do Dilovego, skąd rozpoczynaliśmy wędrówkę.
Chwilę po godz. 21 na dworzec w Krakowie wjeżdża autobus relacji Liberec - Rachów, którym od Katowic jedzie już Rafał. Mieliśmy nadzieję, że w środku tygodnia i na tak - naszym zdaniem - mało popularnej trasie, w autobusie będzie raczej luz, o czym mówiła też informacja przewoźnika. Nic bardziej mylnego - niemal wszystkie miejsca w autobusie były zajęte przez Ukraińców. Oprócz nas dostrzegłam na granicy jeszcze jedną osobę z polskim paszportem.
Początkowy etap podróży "umilają nam" puszczane na telewizorach w autobusie ukraińskie strzelanki. Kino akcji wzbudza w nas raczej śmiech i na swój sposób komentujemy akcję w kolejnych filmach. Chyba wyszliśmy nieco na prześmiewców, gdyż zdecydowana większość pasażerów była bardzo zainteresowana tymi filmami, którym do hollywoodzkich produkcji było raczej dość daleko.
Po północy docieramy na granicę w Medyce - przed nami na odprawę czeka jeszcze jeden autobus. W końcu podjeżdżamy za szlaban i do autobusu wchodzi polski Strażnik Graniczny - zbiera wszystkie paszporty i zabiera ze sobą, a my w tym czasie delektujemy się dłużą chwilą na rozprostowanie nóg. Wracają paszporty, kierowca je rozdaje i za chwilę ta sama procedura powtarza się z ukraińskim pogranicznikiem.
Odprawa po ukraińskiej stronie kordonu |
Po 1h45 szczęśliwie opuszczamy granicę i jedziemy w kierunku Lwowa - tam na całe szczęście wysiada sporo osób, co pozwala nam na wygodniejsze rozłożenie się na innych siedzeniach, aby choć trochę w tej długiej podróży pospać. Od Ivano-Frankivska czyli Stanisławowa, w autobusie zostaje już kilka osób, które stopniowo opuszczają nasz wehikuł. W Nadwórnej przeżywamy coś na kształt deja vu - za oknem leje deszcz. Czyż nie tak było przed rokiem, gdy jechaliśmy w Gorgany..? Pełni obaw, ale i nadziei, że do tej tragicznej powtórki nie dojdzie, mijamy kolejne znane nam już dobrze miejscowości dawnych Kresów: Delatyn, Mikuliczyn, Tatarów, Jaremcze, Jasinię, Kwasy - zostajemy jedynymi pasażerami w autobusie. Tuż przed południem ukraińskiego czasu jako jedyni już pasażerowie docieramy do Rachowa, który wita nas targiem przy dworcu i... ulewnym deszczem.
Rachów jest całkiem sporym, kilkunastotysięcznym miastem położonym w pięknej, głębokiej dolinie rzeki Cisy, między Świdowcem a Czarnhorą. Dolina Cisy w okolicy robi niesamowite wrażenie - strome stoki okolicznych gór sprawiają, że miasto i okoliczne wsie wydają się być wciśnięte między górskie grzbiety a rzekę.
Rachów znajduje się na Zakarpaciu, które jest zamieszkiwane przez dość znaczną mniejszość węgierską. O znaczeniu tej mniejszości przekonujemy się, ruszając z dworca w kierunku centrum, aby zjeść jakiś solidny obiad po podróży. Obok cerkwi znajduje się kościół katolicki, w którym na Msze gromadzą się miejscowi, węgierscy katolicy.
Po solidnym obiedzie w - podobno - najlepszej restauracji w mieście, w której przez dłuższy czas jesteśmy jedynymi gośćmi, wracamy na dworzec, aby kontynuować naszą podróż do Dilovego. Odnajdujemy marszrutkę, której kierunek zdaje się być dla nas odpowiedni. Kierowca jest tak przejęty i gotowy do pomocy, że idzie z nami do kasy, aby pomóc nam kupić bilety ;-) Poradzilibyśmy sobie, w końcu już nie raz to robiliśmy, ale miło, że ktoś chce nam pomóc. Wrzucamy plecaki na koniec pojazdu i rozpoczynamy podróż wzdłuż Cisy. Po kilku kilometrach kierowca woła do siebie jedno z nas - pyta, gdzie chcemy wysiadać, czy przy "Centrum Europy". Mówię, że tak, mając gdzieś zakodowane, że ów obelisk jest w środku wsi. Mijamy zastawę ukraińskich pograniczników i za chwilę kierowca nas wysadza, życząc powodzenia.
Centr Ewropy |
Tak oto znaleźliśmy się w jednym z wielu geometrycznych środków Europy. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, zarzucamy na siebie ciężkie plecaki i ruszamy w kierunku wsi, która jest.. Nie wiadomo, gdzie, bo jak się okazało - ów "Centr Ewropy" znajduje się pośrodku niczego. Dotarcie z Centrum Europy do centrum Diłowego kosztowało nas blisko 4 km marszu.
Diłowe |
Diłowe jest położone w pobliżu granicy ukraińsko - rumuńskiej. W linii prostej z centrum wsi do rumuńskiego Valea Viseului jest niespełna 2,5km. Spodziewaliśmy się nieco mniejszej wsi, tu natomiast nie brak małych sklepików, apteki czy hotelu Prezident, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Na hotelowej recepcji, będącej jednocześnie barem, młoda dziewczyna nie bardzo rozumie, o co nam chodzi: że Booking, że nocleg, że dwie osoby. Dzwoni do kogoś, kto jest administratorem tego przybytku i za chwilę prowadzi nas na górę do właściwego pokoju. Hotel ma dość specyficzną atmosferę - z jednej strony charakterystyczne dla Ukrainy "pałacowe" wnętrza, z drugiej na korytarzu witają nas wypchane zwierzęta grające w karty ;-)
Hotel Prezident |
Po wrzuceniu bagaży zabieramy dokumenty i idziemy na posterunek Prikordonnej Służby aby odebrać nasz dozwił na podążanie kordonem, czyli granicą. Bramka jest zamknięta, dzwonimy dzwonkiem przy bramie i po chwili wychodzi do nas młody pogranicznik.
Dobry dien, my chotieli odebraty dozwił na turystycznyj marszrut kordonom.
- da, dajte pasporty.
W oczekiwaniu na dozwił |
Wręczam mu też wydrukowane podanie, wysłane uprzednio mailem do komendanta w Mukaczewie. Na widok tej kartki pogranicznik się ucieszył - zapewne dzięki temu będzie miał łatwiej z wypełnieniem przepustki, gdyż na podaniu nasze nazwiska i adresy były zapisane cyrylicą. Zabrał dokumenty, a my pozostaliśmy na chodniku przy szczelnym ogrodzeniu i zamkniętej bramce zastanawiając się, ile czasu może potrwać procedura. Z relacji innych ludzi bywało różnie - jedni czekali krótko, inni długo, dostając do czytania gazetę w oczekiwaniu na odbiór dokumentu. Po 15 minutach wychodzi nasz pogranicznik, zwracając nam paszporty oraz wręczając małą karteczkę - dozwił na wędrówkę granicą ukraińsko-rumuńską. Wskazuje też numer telefonu, pod którym mamy się codziennie meldować i dawać znać, czy u nas wszystko w porządku.
Dozwił odebrany - podkreślony numer, pod którym mamy się meldować |
Uf, poszło na szczęście sprawnie i w całkiem miłej atmosferze. Po odejściu od płotu zauważamy, że pogranicznik na przepustce źle wpisał nam numery słupków granicznych - podany przez niego przedział właściwie w ogóle nie obejmował naszej trasy, podanej w podaniu. Nie przejmujemy się tym wcale wiedząc, że na Ukrainie ważniejsza jest sama pieczątka niż jakieś tam szczegóły zawarte na przepustce.
W tej chwili deszcz znowu zaczyna padać coraz mocniej, przechodzimy więc do baru po drugiej stronie ulicy i spędzamy tam czas ulewy, delektując się lokalnymi przysmakami. Ulewa przypominam nam gorgański deszcz z lipca i nie zachęca za specjalnie do tego, by jutro ruszyć w góry.. W końcu przestaje padać, wracamy do naszego hotelu i wieczorem decydujemy się jeszcze zamówić pizzę u mało rozumiejącej nas pani z recepcji. Ta sztuka udaje się z powodzeniem i po jedzeniu, dość wcześnie kładziemy się spać. Sprawdzamy prognozę pogody, która wygląda dość obiecująco - niewielkie opady możliwe dopiero po południu. Nastawiamy budzik na 5:50 (4:50 w Polsce) i kładziemy się spać.
Diłowe - kościół katolicki i cerkiew |
Nastał moment, w którym przez głowę przed snem przewijają się dziesiątki myśli: czy niepewna pogoda znowu da nam w kość i nie pozwoli na realizację ułożonej trasy? Czy uda nam się spać w pasterskich stajach, rozpadających się chatach, czy będziemy zmuszeni biwakować w namiocie również w czasie niepogody? Jakie są Ukraińskie Marmarosze, czy mi się spodobają, czy będą tym, czego oczekuję, czy będą wielkim rozczarowaniem, bo poznany do tej pory obraz był obrazem wyidealizowanym, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością? Czy często będą nas kontrolowali pogranicznicy, czy będą bardzo dociekliwi czy może kontrolę potraktują jako zbędną formalność? Jakie widoki tym razem zapadną mi w pamięć, z czym będzie kojarzyło mi się już na zawsze to pierwsze spotkanie z Karpatami Marmaroskimi? To ten moment, w którym na żadne z pytań nie ma jeszcze odpowiedzi, a poszukiwanie tych odpowiedzi nie ma sensu. Kilka poprzednich wyjazdów nauczyło mnie już, że im większe oczekiwania i moje wyobrażenia o wyjeździe, tym większe rozczarowanie później. Przed uśnięciem w jeszcze ciepłym, wygodnym łóżku, staram się wyrzucić z głowy to, co do tej pory widziałam na zdjęciach i w opisach innych osób. Próbuję niejako zrobić w głowie miejsce na przeżycia własne, na obrazy, które zobaczone, będą zapamiętane jako moje - dostrzeżone pośród karpackich szczytów, w pogodę i niepogodę. Widoki pełne nie tylko gór, ale przede wszystkim moich, naszych wspomnień i przeżyć, które wraz z tymi widokami przyniosła wędrówka i które pozostaną z nami już na zawsze.
Rozpoczęła się kolejna, wschodniokarpacka przygoda.
Most na Cisie w Diłowem |
Komentarze
Prześlij komentarz