Marmaroskie majaki

Poranek na Połoninie Lysycha wita nas słońcem i całkiem pogodnym niebem - przynajmniej od strony zachodu. Przez duże szczeliny naszej chaty wiatr w nocy wywiał całe ciepło, które wniosła do wnętrza rozpalona, żeliwna koza, toteż wyjście ze śpiwora staje się orzeźwiającą pobudką. Jak każdego górskiego ranka szybka toaleta przy strumyku, gotowanie wody, skromne śniadanie, pakowanie i w drogę. Wraz z kolejnymi promieniami słońca padającymi na pobliskie wzgórza nadzieja na przyjemną, bezdeszczową wędrówkę zdaje się powracać.

Gdy góry podnoszą się ze snu..

Połonina Latundur o poranku prezentuje się rewelacyjnie - świeża zieleń, promienie porannego słońca, w dali zalegające w dolinach mgły. Zmierzamy ku ścieżce, która ma nas zaprowadzić na szczyt Popa Ivana Marmaroskiego. Za nami dostrzegamy trzech starszych turystów "jednodniowych" - skąd się tu znaleźli i w jaki sposób o tej porze, Bóg raczy wiedzieć. Albo wyszli w środku nocy, albo - jak tu często bywa - ktoś solidnym autem wywiózł ich w okolice połoniny. Panowie w wieku 60+ żwawo podążają w tym samym kierunku, co my. Z dolin podnoszą się mgły, które zebrały się po wieczornym deszczu. 

Połonina Latundur o poranku

Przez pola kosodrzewiny wychodzimy coraz wyżej, spoglądając na Połoninę Latundur, która została już dużo niżej. Im dalej tym niestety widoczność coraz bardziej ograniczona przez zalegające na zboczach Popa Ivana chmury. Kończy się droga i czeka nas ostatnie podejście na szczyt. Chwila odpoczynku, zamieniamy kilka zdań z krzepkimi panami, którzy jakiś czas temu wyprzedzili nas w drodze na szczyt. Pytają skąd jesteśmy, gdzie już byliśmy w ukraińskich Karpatach. Gdy słyszą, że jesteśmy z Polski, pada zdanie: "Wsia chudoba z Ukraini utekla w Polszu. Nekaturych ja ne baczył dwa-trzy roki" (Całe bydło uciekło z Ukrainy do Polski, niektórych nie widziałem 2-3 lata ;-) ). Po wymianie kilku zdań okazuje się, że panowie są z górami dobrze obyci i świetnie znają Ukraińskie Karpaty. 

Od tego miejsca powiedzieć, że podejście jest strome, to zbyt mało. Śliska, mokra trawa, szlak poprowadzony niemal prosto w górę bez zakosów, widoczność 15 metrów i potężny wiatr odbierają resztki sił i chęci do dalszej wędrówki. Przedzierające się przez chmury czarne, poszarpane zbocza Popa Ivana zdają się bardziej odstraszać wszystkich idących niż zachęcać do wędrówki. Pojawiają się, by za chwilę znów zniknąć niczym majaki w ołowiu ciężkich, niskich chmur. Bawi się Pop Iwan dziś naszymi uczuciami i emocjami, odsłaniając co chwilę kawałek swych stromych zboczy, aby za moment okryć mgłą wszystko jeszcze bardziej niż wcześniej. Zachęci do podziwiania i zachwytu nad swoją surowością, nieco odsłaniając i uciszając na moment wiatr, by za chwilę uderzyć w maluczkiego wędrowca potężnym podmuchem i zakryć to, na co spogląda, jakby chciał szarpiąc wichrem zmusić do pozostawienia tutaj tego, co uchwycił ów człowiek swoim bystrym wzrokiem. A może tych obrazów i uczuć w ogóle nie było, może były tylko chmury, a niegościnna góra niczym fatamorganę próbowała stworzyć obraz, który nie istniał? Może poza szarością mgły tak naprawdę nie było widać nic, a widziane fragmenty potężnej góry to tylko wytwór naszej wyobraźni? Majaki, górskie majaki błądząc pośród chmur, szczytów i poza świadomością.

Marmaroskie majaki

Przed samym szczytem od wiatru i wilgoci robi się tak zimno, że szukamy w plecakach rękawiczek. Jest we mnie ogromne rozczarowanie i rozgoryczenie - przecież widok z tego szczytu miał być tym, na co tyle czasu czekałam.. Tymczasem we mgle ledwie widać idącego kilka metrów przede mną Rafała. Tuż przed szczytem wychodzimy przy 364 słupku granicznym - od tej pory przez kolejne dni z ukraińsko - rumuńskim kordonem nie będziemy się rozstawać. 


Na szczycie (1936 m n.p.m) robimy jedynie zdjęcie na dowód tego, że naprawdę tu byliśmy i postanawiamy jak najszybciej opuścić to miejsce. Pop Ivan Marmaroski nie przyjął nas zbyt gościnnie niejako wręcz przepędzając niczym niechcianych gości. Już kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu zaczynamy się zastanawiać, jak i kiedy tu wrócić, aby przy dobrej widoczności zdobyć raz jeszcze ten piękny szczyt i przekonać się o niezwykłych widokach, jakie mają się z niego rozciągać. 

Pip Ivan Marmarosky

Idziemy ciągle granią przez co wiatr nas nie opuszcza. Co jakiś czas po prawej, południowej stronie rozwiewają się chmury, a naszym oczom ukazują się piękne, zielone doliny rumuńskiego Maramureszu. Buna ziua, Romania! 

Munții Maramureșului

Te skromne widoki sprawiają, że zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele musieliśmy stracić przez niepogodę na szczycie. W tym momencie pozostaje nam przełknąć gorycz niespełnienia i podążać dalej. Trzeba jak najszybciej o tym zapomnieć i rozglądać się za tym, co góry chcą dać nam w zamian.
Granica skręca 90 stopni w lewo, a wraz z nią nasz szlak. Spotykamy stary, kamienny słupek - najprawdopodobniej to słupek przedwojennej granicy rumuńsko - czechosłowackiej. 


Po stromym zejściu na przyjemnej polanie przy strumieniu urządzamy dłuższy odpoczynek i posiłek. Słońce pojawia się i znika za chmurami, nie pozwalając nam odetchnąć z ulgą, że zagrożenie deszczem oddaliło się od nas. 


Dalej wędrujemy lasem - do miejsca, w którym planowaliśmy nocleg, mamy jeszcze kilka kilometrów. Natykamy się również na resztki sistiemy - dawnej granicy między ZSRR a resztą świata. Betonowe słupy i drut kolczasty wprowadzają dziwną atmosferę - niby sistiema już nie istnieje, niby jesteśmy tu w pełni legalnie, a jednak wyobraźnia działa. W tej części gór to już naprawdę resztki, jednak w sąsiednich Górach Czywczyńskich w wielu miejscach sistiema ma nadal właściwą wysokość 2,5m i jest w świetnie zachowanym stanie. 

Słupy pozostałe po sistiemie

Wędrując w kierunku Meżypotoków dostrzegamy idących dwóch prikordonników - no to będzie trzeba szukać dokumentów.. Witamy się z zadyszanymi podejściem pogranicznikami: jeden starszy, o twarzy dość naznaczonej wysokoprocentowymi trunkami, drugi młodzian, obwieszony wieloma rzeczami - karabin, namiot, karimaty, jakieś bambetle. Wyglądali bardziej jak partyzanci żyjący stale w lesie niż jak żołnierze regularnej służby w Europie w XXI wieku. 

- wy Czesi?
Niet, Polacy.
- Polacy? A co wy, swoich hor ne majete? W Polszy tyle hor!
Ale nie takich pięknych.. :-)

Niestety, mimo sympatycznego powitania i wesołej rozmowy nie obyło się bez pełnej kontroli dozwiłu i obu paszportów. Może bardziej doświadczony kolega chciał pokazać młodzianowi, jak powinno się pracować, bo na służbistę to on raczej nie wyglądał. Wymieniamy jeszcze kilka zdań - skąd jesteśmy, skąd i gdzie idziemy, czy oni na służbę, że służba ciężka, trudna i po serdecznym pożegnaniu, życząc sobie wzajemnie "szczaśliweho" ruszamy w swoją stronę. 

Pod Meżypotokami

Tuż przed skrzyżowaniem szlaków, gdzie mamy odbić kilkaset metrów na polanę pod Meżypotokami, znowu zaczyna kropić deszcz. Przyspieszamy kroku - na owej polanie jest rozpadająca się co prawda chata dawnego posterunku pograniczników, ale może uda się chociaż przeczekać deszcz. Gdy docieramy do chaty jest już w niej grupka ukraińskich turystów - aż dziwne, że towarzystwo wyjątkowo mało rozmowne. Znajdujemy kąt, który nie jest zalany wodą. Okno niestety bez szyb, połatane azbestem, foliami i czym popadło, obok rozpadający się piec, w przeciwnym kącie stojąca kałuża. Chwilę zastanawiamy się, co z tym zrobić - decydujemy się zostać, bo mimo, iż deszcz ustał, pogoda nie jest stabilna, a zawsze to - byle jaki - ale jednak dach nad głową. 

Apartament Marmarosz

Gotujemy ciepły posiłek - kasza, kurczak z puszki, jakieś przekąski. Jest dość chłodno, jesteśmy zmęczeni, więc taki gorący posiłek jest namiastką dobrobytu podczas pobytu z dala od nawet najmniejszej osady. Pod wieczór podejmujemy się jeszcze akcji łatania okna czym popadnie - dzięki pomysłowości Rafała okno udaje się znacznie uszczelnić, przez co wyeliminujemy przeciąg w pomieszczeniu, które jest również bez drzwi, a zewnętrzne (i tak dziurawe) także się nie zamykają. 

Kawałek suchej podłogi jest nasz

Znaczną część tego wieczoru spędzamy siedząc na karimacie przed chatą i przegryzając słodkie przekąski. Brak zasięgu jakiejkolwiek sieci, delikatny szum wiatru kryjącego się w dzikich, marmaroskich smrekach. Niczym zagubieni naleźliśmy się pośród karpackich bezkresów - na granicy czasu, dwóch współczesnych państw, na granicy gór, kultur, różnych światów - świata Unii Europejskiej, która sięgnęła po sąsiadującą Rumunię i świata Ukrainy, która żyje jakby swoim rytmem nie bacząc, że wszyscy dookoła poszli naprzód. To chyba też granica między rzeczywistością a czasami dawnymi, które w górach mieszają się ze współczesnością niczym senne mary z jawą. 

Kuchnia niczym z Ikei - praktyczna i minimalna. I nawet oświetlenie LED jest

Chłodny wiatr przedzierający się przez polar w końcu przekonuje nas do tego, że pora ukryć się w cieple swoich śpiworów. Głośno szeleszczą folie, którymi połataliśmy okno, niemo skrzypią i tak dziurawe główne drzwi do chaty, a szum wiatru przemykającego przez okoliczne świerki zdaje się koić wszystkie ludzkie zmysły, umęczone wędrówką i troską o kolejny nocleg.

Z nieskrywaną radością i podekscytowaniem układam się do snu - a więc to jutro mamy dotrzeć na legendarny Stoh (Stóg) i stanąć przy triplexie na dawnym trójstyku granic Rzeczpospolitej, Królestwa Rumunii i Czechosłowacji.. Od spełnienia kolejnego karpackiego marzenia dzieli mnie już nie kilkaset kilometrów i tysiące godzin oczekiwania, ale kilkanaście kilometrów marszu i kilkanaście najbliższych godzin.

Zachmurzone niebo szybko przynosi mrok - kończy się kolejny marmaroski dzień. 


Komentarze

  1. Wielkie dzięki :-) Zapraszam do zaglądania tutaj oraz na Facebooku :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty