Między historią, a teraźniejszością.. Stoh, zwany Stogiem

Przez zakryte foliami okno o poranku niewiele widać - trudno spostrzec, czy na zewnątrz jest pochmurno czy może słonecznie. Pewne jest jedno: nie pada i nie wieje. Gdy wychylam nos ze śpiwora, dostrzegam unoszącą się z ust parę - poranek jest dość chłodny, a stojąca w drugim rogu naszej izby woda potęgowała uczucie chłodu.

Między historią, a teraźniejszością.. Stóg (1653 m n.p.m)

Po wyjściu z chaty okazuje się, że na zewnątrz mamy piękną, słoneczną pogodę - radość!

Poranek pod Meżypotokami

Człowiek doświadczony jednak już różnymi pogodowymi ekscesami jest dość podejrzliwy. Niemal bezchmurne niebo i dość ciepłe promienie słońca po 7 rano kojarzą się z burzowym klimatem. Szybko się zbieramy i ruszamy ku naszemu pierwszemu dziś celowi - Meżypotokom.

Pop Iwan Marmaroski z podejścia na Meżypotoki - tam byliśmy wczoraj. 

Tuż przed wyjściem na ten płaski szczyt po prawej stronie zza kosówki wychyla się surowy, srebrzący się na tle błękitnego nieba, szczyt. To Farcaul, najwyższy szczyt Karpat Marmaroskich. Obok niego rozciąga się długie ramię Mihailecula - między tymi dwoma charakterystycznymi szczytami położone jest urocze Jezioro Vinderel.

O tam będziemy za 3 miesiące

Na poznanie tych zakątków Marmaroszy musimy poczekać do września, bowiem leżą one już po drugiej stronie kordonu, w Rumunii, choć tutaj są dosłownie na wyciągnięcie ręki, dostępne ledwie o kilka godzin marszu. Szkoda, że w obecnych czasach, w których można większość rzeczy załatwić przez internet, nie można wprowadzić w życie konwencji turystycznej, jaka istniała przed wojną - można było wówczas przekraczać granice w terenach górskich poza przejściami granicznymi. Taka konwencja działała między Polską, a Czechosłowacją od 1925 roku, podpisana była również z Rumunią w 1937 roku, jednak w docelowym kształcie nie weszła w życie ze względu na wybuch wojny. Kraje wzajemnie udostępniały sobie obszary turystyczne w ruchu bezpaszportowym w wyznaczonym pasie turystycznym, potrzebna była jedynie przepustka turystyczna, którą była legitymacja jednego z kilku towarzystw turystycznych działających w przedwojennej Polsce. Oprócz tych udogodnień oba państwa wprowadzały zniżki na bilety kolejowe w pasie turystycznym. Jakże mogłoby to ułatwić wędrówki na terenach przygranicznych.. Zadziwiające jest to, że przed wojną, gdy stosunki między państwami były dość napięte, potrafiono wprowadzić takie rozwiązania.

Wędrując pasem drogi granicznej..

Od Meżypotoków towarzyszą nam już cały czas rozległe widoki - rumuński Maramuresz z najwyższymi szczytami, za nim w całej okazałości łańcuch Alp Rodniańskich, po lewej stronie jak na dłoni Czarnohora - od charakterystycznego Pietrosa przez Howerlę, Breskuł, Pożyżewską, Dancerz aż po Popa Iwana Czarnohorskiego. Obok Czarnohory, na północnym-zachodzie Świdowiec..

Jest i ona - Czarnohora.. Okolice Nienieski

Wszędzie góry. Z uwagą przypatrujemy się z tej strony całemu grzbietowi znanej nam Czarnohory, dotykając wzrokiem kolejne wzgórza, po których kroczyliśmy w latach ubiegłych. Wraz z widokiem powracają wspomnienia - o tam, na Połonienie Szumnieskiej zachwyciliśmy się pierwszym widokiem całej Czarnohory. A tam, na szczycie Pietrosa, straszyła nas burza a później dobijało strome zejście na Połoninę Hołowczeską, gdzie podczas biwaku wbiegło na nas stado owiec, które okiełznał dopiero grający na sopiłce huculski pasterz. A tam, pamiętasz, zbiegaliśmy z Breskuła pod Pożyżewską, by czym prędzej rozbić namiot i skryć się przed nadciągającym załamaniem pogody.. Kilka wzgórz, a gdyby zacząć wspominać nie starczyłoby popołudnia na opowiedzenie przeżyć, jakie towarzyszyły wędrówce. Oprócz wspomnień powracają tamte obrazy, które teraz przewijamy w pamięci niczym klatki znanego już filmu.

Buna ziua, Romania!!! :)

Za Nienieską, na niewielkiej polance pod Szczawulem robimy dłuższą przerwę na jedzenie. Obok drogą płyną wiosenne potoczki - w wielu miejscach zalegają jeszcze płaty śniegu, które w dzisiejszym słońcu topią się. W kalendarzu jest już czerwiec, ale tutaj czuje się powiew świeżej wiosny, która ogłasza definitywne zwycięstwo nad zimą. Rześka woda, w której skrzą się promienie słońca i kwitnące krokusy przywołują na myśl kwietniowe polskie Beskidy, w których obecnie pewnie wiosna ustępuje już miejsca latu. Tu jednak, w Beskidach Wschodnich, czas płynie swoim własnym, miarowym tempem, nie goniony przez rzesze turystów wędrujących szlakami.

Maramuresz..

Graniczną drogą trawersujemy szczyt Korbula - naszym oczom ukazuje się doskonały widok na Popa Iwana Czarnohorskiego oraz na charakterystyczny, zielony "kopczyk". To legendarny Stoh, Stóg. To jeden z moich ważniejszych karpackich celów i marzeń.
Stoh, zwany Stogiem swoją nazwę zawdzięcza charakterystycznej budowie - wygląda z dala bowiem jak kopa siana. Podziwiając go z tego miejsca uważamy, że nazwa jest bardzo adekwatna do jego wyglądu.

Charakterystyczny Stoh, Stóg (1653 m n.p.m)

Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i mkniemy ku Stohowi.

Ze Stohem za plecami :)

Mijamy też oznaczone źródła Białej Cisy, która w tym miejscu bierze swój początek. Dość krótki ma ona swój żywot, gdyż wkrótce połączy się z Czarną Cisą, tworząc jedną rzekę - Cisę. Ta natomiast po blisko 1000 km, płynąc przez Ukrainę, Rumunię, Węgry i Serbię wpadnie do Dunaju.

Według mapy na wierzchołek Stoha nie prowadzi żadna znakowana ścieżka - szlak omija szczyt, który interesujący jest chyba tylko dla polskich turystów ze względu na jego historyczne znaczenie.

Pod Stohem
Na południowo - zachodnim zboczu widzimy jakąś przecinkę, ale czy iść tędy, po rumuńskiej stronie granicy? Postanawiamy rozejrzeć się bardziej z drugiej strony. Dostrzegamy wycięty pas wzdłuż dawnej sistiemy - postanawiamy tędy piąć się w górę.


Po kilkunastu minutach docieramy do pasa zaoranej ziemi. Stąd jeszcze chwila na szczyt - bez ścieżki ruszamy w górę, przedzierając się przez suche, szeleszczące trawy i świerkowe gałęzie. Po wyjściu powyżej lasu naszym oczom ukazują się wspaniałe widoki - Pop Iwan, połonina Raduł, Wyhid, a na wschodzie równie legendarne Góry Czywczyńskie, będące dawną granicą polsko - rumuńską. Idealnie widać tu zaorany pas ziemi i drogę na wschód wzdłuż obecnej granicy ukraińsko - rumuńskiej. Dostrzegamy też wieżę prikordonników na Rohach w Czywczynach.

Po męczącym, dość stromym podejściu w końcu docieramy na szczyt - między ukraińskim i rumuńskim słupkiem nr 413, niepozorny, szary, ale dość masywny słupek - triplex. Trójstyk granic II Rzeczpospolitej, Królestwa Rumunii i Czechosłowacji, a przez kilka miesięcy roku 1939 również Węgier.

Tu kończyła się Rzeczpospolita.. W tle Mihailecul i Farcaul w Rumuńskich Marmaroszach
Siadamy po obu stronach triplexu opierając się o jego boki. To tu spotykały się granice trzech państw. To tu miał swój początek i koniec Główny Szlak Beskidzki im. Józefa Piłsudskiego Ustroń - Stoh, którego łączna długość wynosiła blisko 900 km. To aż tu kończyła się Polska..

Stoh, lata 20.XX wieku. Zdjęcie: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)

Siedzimy dłuższą chwilę przy triplexie zbyt wiele ze sobą nie rozmawiając - znowu jesteśmy w miejscu, w którym do głosu bardziej dochodzi historia i wyobraźnia. Mając w pamięci przedwojenne zdjęcia wyobrażam sobie siedzących tu przed osiemdziesięciu laty ludzi, którzy wędrowali po tych polskich górach. O czym mogli rozmawiać? Czy spotykali tu czechosłowackich i rumuńskich turystów, jakie były relacje między tymi ludźmi?

Polscy turyści na Stogu, lata 30. XX wieku.
Zdjęcie: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)

Zapewne spotykali się tu też funkcjonariusze Straży Granicznej, a później tuż przed wojną, Korpusu Ochrony Pogranicza ze swoimi czechosłowackimi i rumuńskimi odpowiednikami. Ah, przecież jeszcze przez kilka miesięcy w 1939 roku graniczyliśmy tu też z Węgrami, którzy zajęli Ruś Zakarpacką.. Przywołuję w pamięci jedno z przedwojennych zdjęć, na którym polscy żołnierze witają się z Węgrami w Karpatach Wschodnich uradowani tym, że znowu te dwa braterskie narody mają wspólną granicę jak przez wieki. Czy dopuszczali do siebie myśl, że za chwilę rozpocznie się trwająca kilka lat tragedia, po której zakończeniu już nigdy tu nie powrócą, i ani Polska, ani Węgry nie będą miały tu żadnej swojej granicy?

Marzec 1939 - spotkanie żołnierzy polskich i węgierskich  w Karpatach Wschodnich.
Zdjęcie: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)

Przybywający na Stoha kilkadziesiąt lat temu ludzie pewnie tak jak dziś my rozmawiali o roztaczającej się, wspaniałej panoramie. Pewnie komentowali powstające tuż przed wojną na Popie Iwanie Czarnohorskim obserwatorium, które było kontrowersyjnym, szaleńczo kosztownym przedsięwzięciem, a które stąd było doskonale widoczne. Pewnie jak my rozmawiali o sprawach bieżących, o historii, ale też zapewne planowali kolejne wycieczki, wędrując wzrokiem po okolicznych, doskonale widocznych ze Stogu pasmach. Pewnie nie spodziewali się tego, że nigdy już w te ukochane góry nie powrócą, bo oto tragedia wojny ustali inny przebieg granic, każąc Rzeczpospolitej utracić te tereny, a sistiema z kolczastym drutem pod napięciem odgrodzi te góry od ludzkich spojrzeń na kilkadziesiąt lat.

Polscy turyści na Stogu, rok 1930. Zdjęcie: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)

Polscy turyści na Stogu, rok 2019, koloryzowane. Zdjęcie: aparat cyfrowy ;-)

Obrazy ze starych zdjęć mieszają się ze współczesnym, widzianym na żywo obrazem, co pozwala choć na chwilę niejako przenieść się w czasie i poczuć klimat epoki, która bezpowrotnie minęła. Rozglądam się dookoła siebie na góry - od Świdowca, całej Czarnohory przez Czywczyny, Połoniny Hryniawskie, Rumuńskie Marmarosze, łańcuch Alp Rodniańskich po Ukraińskie Marmarosze, którymi wędrowaliśmy w ubiegłe dni. A więc to ten widok podziwiał Mieczysław Orłowicz czy Władysław Krygowski pisząc o niesamowitej panoramie ze Stogu.. Minęło prawie sto lat od tamtego czasu - granice się zmieniają, góry pozostają ciągle niezmienne. I choćby tu była Polska, Ukraina, Rumunia czy nawet Chiny, one będą ciągle takie same jakie stoją niewzruszenie od wieków.

Triplex na Stohu był jedynym, niepowtarzalnym słupkiem - miał na sobie z każdej strony wykute godło graniczącego państwa i rok wyznaczania granicy. Od niego na północ, na granicy polsko - czechosłowackiej, biegły słupki kamienne, poznane już w latach ubiegłych w Gorganach i Czarnohorze. Na południowy - wschód granicę polsko - rumuńską przez Góry Czywczyńskie wyznaczały jednak słupki żeliwne. Niezwykle piękne, na których wybity był rok, a na głównych godła Polski i Rumunii. Z trudem już ich szukać - część rozkradziono, część pochłonął czas wraz z ziemią, która nie baczy na żadne granice. Gdy w swej głowie dokładam do tego granicznego obrazu radziecką sistiemę po raz kolejny bardzo mocno sobie zdaję sprawę z tego, że żadna granica nie jest dana raz na zawsze, a wolność jednego narodu najczęściej kosztuje ból i stratę drugiego.

Między Ukrainą, a Rumunią.. 
Choć triplex stoi nadal to jednak godła graniczących tutaj dawniej państw i daty wyznaczenia granicy zostały z niego skute. Aby go całkowicie unicestwić był zapewne zbyt ciężki toteż w ten sposób pozbyto się przedwojennych znaków, które przypominały, że jeszcze nie tak dawno biegły tu zupełnie inne granice. Stoi tu niczym strażnik historii.. Jak długo będzie stał, ile jeszcze przetrwa zmian granic, zakrętów historii? Ilu jeszcze Polaków zdąży tu dotrzeć, wspominając czasy minione? Dziesiątki pytań, które pozostaną bez odpowiedzi.

Po lewej słabo widoczne CS (Czechosłowacja)

Na Stohu spędzamy dość sporo czasu. Schodzimy w stronę Połoniny Raduł - po pasie zaoranej ziemi przechodzimy przez bramę sistiemy - Worota 1, obok leżą zwoje drutu kolczastego. Znowu czujemy się nieco jak intruzi, choć przecież to tylko pozostałości po Związku Radzieckim, który szczelnie odgradzał się wysokimi drutami pod napięciem od pozostałych państw.

Połonina Raduł i górujący Pop Iwan Czarnohorski (2022 m n.p.m)

Pod Stohem mijamy małą chatkę prikordonników - przechodzimy cicho licząc, że może nas nie zauważą i obejdzie się bez szukania dokumentów. Może nas faktycznie nie zauważyli, a może po prostu im również nie chciało się wychodzić, ale obeszło się bez kontroli.

Jedna z wielu bram sistiemy
Liczyliśmy, że uda nam się nocować w starej pasterskiej staji na Połoninie Raduł. Okazuje się jednak, że w tym roku staja jest zajęta przez pasterzy i z naszego planu nici. Wędrujemy zatem dalej aż na Połoninę Szcziwnik, gdzie jest kolejna chatka - niestety jak się okazało, również już zajęta. Pogoda wydaje się być dość pewna, toteż na skraju połoniny, pod lasem i przy obfitym źródle, decydujemy się rozbić namiot i już tu zostać. Rafał idzie do pasterzy po ser, którym zajadamy się w cieniu starych świerków. Słoneczny, ciepły wieczór sprawia, że można w końcu w miarę porządnie się umyć - po dość aktywnym, słonecznym dniu umycie się przy zimnym źródle to jak tchnienie nowego życia.

Nic tak nie smakuje jak świeży ser kupiony na połoninie

Wieczór mija na gotowaniu obiadu i odganianiu konia oraz dwóch krów, które koniecznie chciały skosztować naszego namiotu. Leżąc przed namiotem przypatrujemy się wieczornym obowiązkom pasterzy - przepędzaniu stada owiec, później udojowi. Dzień powoli zmierza ku zachodowi..

Życie na połoninie

Przez szczelinę w ścianie lasu oglądamy słońce chowające się za kolejne szczyty. Spędzając wieczory w górach to nie zegarek wymierza rytm dnia, a słońce - po jego zachodzie, nawet gdyby był dosyć wcześnie, kończy się wszelka aktywność wędrowca. Nie ma tu telewizora, telefonu, internetu, które w codzienności odbierają człowiekowi tak cenny czas. Tu po zachodzie słońca nie pozostaje nic innego jak sen. Można oczywiście siedzieć przy świetle czołówki czy przy ognisku, jednak chłód wiosennej nocy zdaje się wyganiać z połoniny każdego.


Zawijamy się w ciepłych śpiworach słysząc jeszcze na połoninie pokrzykiwania pasterzy i dzwonki owiec, które w końcu stopniowo milkną. Po około godzinie snu słyszę, że coś kręci się koło namiotu - szura, sapie, szeleści trawą. Przy namiocie zostawiliśmy butelki, kubki i menażkę po wodzie. Nagle rozległ się charakterystyczny brzęk naszej srebrnej zastawy - to pasterskie psy węszyły przy naszym schronieniu.

Ten dzień dzięki wejściu na Stoha był dla mnie dniem wyjątkowym nie tylko dlatego, że dopisała nam pogoda. Spełniłam swoje kolejne karpackie marzenie o tym, by dotknąć tego legendarnego słupka - triplexu, który przyciąga niczym magnes. Miejsce, które dla tak wielu osób jest nieosiągalne ze względu na odległość, obce, dość dzikie góry i uzyskanie zgody, aby przebywać na granicy. Jak niemal zawsze po odwiedzeniu takich ważnych, legendarnych miejsc wieczorna mgła przynosi nastrój nostalgii i błądzenia myślami po zakamarkach nie tak dawnej historii. Namiot mamy rozbity na dawnej polsko - czechosłowackiej granicy - czy to naprawdę możliwe, żeby aż tu jeszcze 74 lata temu sięgała Polska? Czy to się aby na pewno wydarzyło? Czy może być prawdą, że te kilkadziesiąt lat temu nasi dziadkowie chodzili tu doskonale wyznakowanymi górskimi szlakami, a teraz przybycie tutaj po bezdrożach karpackich wsi i leśnych ostępów wydaje nam się dotarciem na koniec świata?

Wycieczkę prowadzi Mieczysław Orłowicz

Obecność tego dnia na legendarnym Stohu i dotknięcie tego samego triplexu, którego dotykali wędrując tutaj nasi dziadowie sprawia, że zamykam oczy nie wiedząc już sama do końca, który świat jest bardziej mój: ten przedwojenny, w którym wędrowanie było nie tylko sportem i podziwianiem widoków, ale przede wszystkim poruszeniami serca i przeżyciami trwalszymi niż zapamiętane obrazy? Czy aby na pewno świat rzekomo współczesny jest tym punktem w dziejach, w którym powinnam się znaleźć..?

W końcu w cieple śpiwora zasypiam, błądząc nieustannie między historią a teraźniejszością.










Komentarze

Popularne posty