Ścieżkami wołoskich pasterzy

Za oknem cabany zaczyna się przejaśniać co oznacza, że czas podjąć próbę wstania, do czego nie zachęca wygodne łóżko i ciepła, czysta, pachnąca pościel. Czas jednak nie stoi w miejscu, a dzień nie będzie na nas czekał - czas ruszać w dalszą drogę.

Farcaul z Mihailecula

Jemy śniadanie, pakujemy cały majdan i kluczami, które wczoraj zostawiła nam kobieta, próbujemy zamknąć budynek. Na zmianę usiłujemy kręcić klucz w zamku, ale ciągle bezskutecznie. Całe drzwi wyglądają zresztą tak, jakby miały się rozpaść, a sam zamek nosi ślady wcześniejszych prób wyrwania go razem z klamką. Po kilku minutach dajemy sobie spokój - przymykamy wejście i idziemy zwrócić klucze z zaznaczeniem, że nie udało nam się zamknąć cabany na klucz. Kobieta pyta, czy się dobrze spało i gdzie dziś idziemy po czym dodaje, że ona zaraz pójdzie zamknąć na klucz owy przybytek. Prawdopodobnie nie były to klucze od drzwi wejściowych, a od naszego pokoju - nawet nie wpadliśmy na pomysł, żeby go zamykać na noc na klucz.

Luhei

Błękitne niebo i ciepłe promienie słońca zwiastują kolejny piękny dzień. Przechodzimy przez centrum wsi i zahaczamy jeszcze o sklep. Dalej mkniemy już w kierunku coraz wyżej położonych zabudowań, opuszczając powoli przysiółek Luhei.

Luhei już za nami

Wędrując opłotkami

Ta malutka osada ma swój urok - wciśnięta między górskie zbocza wygląda jakby była zupełnie odizolowana od reszty świata a dopełnieniem wszystkiego są malownicze chałupy i szopy w wielu miejscach ciągle kryte gontem. Ludzie zajmują się zwykłymi wiejskimi obowiązkami: ktoś kosą kosi trawę przy obejściu, drwale na zboczach ścinają kolejne drzewa, a marmaroska starowinka ręcznie roztrząsa siano, by jeszcze lepiej podeschło w ciepłym, wrześniowym słońcu.

Ostatni czas na sianokosy



Kurz wzbijany przez nasze kolejne kroki miesza się z zapachem siana i polnych kwiatów rosnących przy drodze. Chciałoby się rzecz, iż jest to idylliczna kraina marzeń, gdzie czas się zatrzymał nie bacząc na to, że świat poszedł do przodu, kosę zastąpiły kosiarki, a pracę rąk ludzkich inne gospodarskie maszyny. Tu wszystko wygląda tak jak na starych zdjęciach z lat 30.XX wieku.

Drogą przez obejścia

Przeżywamy ten fragment wędrówki jako atrakcję krajoznawczą, bo prawdą jest, że w naszych polskich górach na marne szukać już takich widoków. Przychodzą jednak też myśli o tym, jak ciężkie życie muszą wieść tutejsi ludzie, mieszkający wysoko ponad centrum wsi, bez doprowadzonego prądu, w małych chatkach o drewnianych dachach. Wielu powie: to jest prawdziwe życie, można im tylko pozazdrościć! Ale czy wielu chciałoby się z nimi zamienić? Oddać wygodne mieszkanie z prądem i bieżącą wodą, samochód i zamieszkać gdzieś między niebem a ziemią? Coraz częściej, gdy zachwycam się w Karpatach Wschodnich takimi miejscami, z ogromnym podziwem i szacunkiem spoglądam na twarze tych ludzi - twarze czarne od słońca połoniny i dymu pasterskiej staji, postarzone ciężką pracą o której nie myślą, że ma być rozwijająca czy prestiżowa, ale że ma im dać chleb i przetrwanie w pięknej, ale trudnej i bezwzględnej rzeczywistości życia u stóp gór.


Za ostatnimi zabudowaniami przysiółka Luhei dostrzegam na niewielkiej polance namiot i od razu mówię, że pewnie Polacy. Oczywiście nie myliliśmy się - po chwili z polanki dobywa się pytanie, czy mamy dobre mapy. Okazuje się, że dwoje Polaków wczoraj schodziło z Mihailecula, ku któremu my dziś wędrujemy, i mieli kłpoty z odnalezieniem właściwej drogi na połoninie. Mamy mapę, mamy GPS, więc nie wydaje nam się, byśmy mieli kłopot z nawigacją na odkrytej przestrzeni, skoro poradziliśmy sobie dwa dni wcześniej w zupełnej dziczy, brnąc przez krzaki ku Pietrosulowi Bardaului. Wymieniamy ze sobą kilka zdań, pytamy o wodę po drodze oraz o źródła nad Jeziorem Vinderel - dzięki informacjom o tym, że woda tam jest, możemy dalej spokojnie wędrować bez obaw, że przyjdzie nam biwakować mając ograniczoną ilość wody. Życzymy sobie nawzajem powodzenia i ruszamy w dalszą drogę.


Ścieżka wiedzie przez przyjemny, bukowy las, pachnący świeżością, czego brakuje na spieczonych słońcem połoninach. Przy źrodle w lesie uzupełniamy zapasy wody do maksimum, by ustrzec się wędrówki połoniną bez możliwości uzupełnienia zapasów wody. Ciemny las pachnie tutaj nagrzaną od słońca świerczyną. Wychodzimy na niewielką polanę Poiana Ulohe, gdzie robimy krótką przerwę. Od południa zaczynają kłębić się coraz bardziej chmury, łapię więc przez chwilę zasięg i sprawdzam pogodę. Żadna z trzech prognoz nie przewiduje tu dziś burz czy nawet drobnych opadów, toteż ze spokojem pniemy się dalej ku rozległym połoninom.

Poiana Ulohe

Za ostatnią stają pasterską ścieżka się kończy - pozostaje wędrówka rozległą połoniną bez jakiejkolwiek ścieżynki. Podejście również staje się coraz bardziej strome, a mocne słońce zdaje się odbierać wszystkie siły. Mozolnie wdrapujemy się przez borówczyska w okolicę skałek Piciorul Mihailecu. Choć wydawało nam się, że już tu jak na połoninę jest stromo, to jednak "najlepsze" było ciągle przed nami. Brodząc w kępach połoninnych traw musimy wędrować ku górze, by wejść na długie ramię Mihailecula, którego zwieńczeniem jest szczyt.

Powyżej Stany Stanisoara z widokiem na Pietrosula Bardaului, Varful Bucovinicę i Varful Pecealu, którymi kroczyliśmy dzień wcześniej

W taki przedziwny sposób w górskich wędrówkach ludzkie ścieżki splatają się ze ścieżkami wołoskich pasterzy, którzy wędrowali tędy przed setkami lat. Rozpoczęli wędrówkę daleko na południu, na Półwyspie Bałkańskim już w XI wieku, przemierzając kolejno Karpaty Południowe, a następnie Wschodnie i Zachodnie, by do Polski dotrzeć pod koniec XIV wieku. Mieszając się z lokalną ludnością dali oni początek takim grupom etnicznym jak Huculi, Bojkowie czy Łemkowie, a ślady tych migracji pozostały już na zawsze w całych Karpat w postaci licznych nazw, które powtarzają się w wielu miejscach. Stąd mnogość Pietrosów, Popadii, Magur czy innych Menczułów, których od Orsovej po Bratysławę znajdziemy wiele. Przecież "bjeska" to górska łąka, hala, i z niej powstały nasze Beskidy i Bieszczady. "Coliba" to koleba, chata. "Cosar" to przecież nasz polski koszar, który jest przenośną zagrodą dla owiec, a od niego powstała Koszarawa czy Kosarzyska. Rzepedzi nazwę dało słowo "repede", czyli szybki, płynący szybko, co nawiązywało do potoku. Nasze Szałasy, Sałasze wzięły się od słowa "salas", co oznaczało schronienie. Zawoja urodziła się z "zavoi", czyli nadrzecznego zagajnika. W końcu Wołosate, Wołosianka, Wołoszyn czy Wołosaty w sposób dosłowny przypominają nam, że ślady wołoskich pasterzy pozostały już z nami na zawsze, a ich wielowiekowa wędrówka połączyła górskimi grzbietami tak wiele rożnych kultur, które mimo swej odrębności, tworzą wspólnie wielką całość karpackiego świata. Przypominając sobie te kilka wołoskich nazw znowu dociera do mnie bardzo mocno, że w górach, szczególnie w Karpatach, człowiek wszędzie jest u siebie.

Ścieżkami wołoskich pasterzy

Trochę próbujemy trawersować zbocze, by wędrówka w doskwierającym słońcu kosztowała nas jak najmniej sił, jednak każdy krok okupiony jest ogromnym wysiłkiem. Im wyżej, tym ciężej i tym większa stromizna - w nierównych kępach traw na stoku o takim nachyleniu najwygodniej byłoby naprawdę iść na czworaka. Rafał znikł gdzieś z przodu, ja natomiast ledwie dyszę - był to jeden z nielicznych momentów w górach, gdy najchętniej bym się rozpłakała i powiedziała, że nigdzie dalej nie idę. Upał, brak wiatru, stromizna i opadanie z sił wprowadzają zwątpienie i znużenie. Staram się wyprzeć z głowy to, że nie mam sił, a złoto połoniny i brak widoku na jej kres zdaje się demotywować jeszcze bardziej i sprawiać wrażenie, że ta droga nie ma końca. Motywuję się tylko tym, że czeka nas dziś biwak w pięknym miescu u stóp Mihailecula i Farcaula, nad Jeziorem Vinderel.

Walka z połoninnymi stromiznami

W końcu wczołguję się na grzbiet w okolicy Groapa Lupilor - czeka na mnie Rafał z odkręconą butelką wody niczym kibic na maratończyka. Czeka też widok na Świdowiec, Czarnohorę, główny grzbiet Marmaroszy, Stoha, Czywczyny, Połoniny Hryniawskie i Beskidy Pokucko - Bukowińskie, a zza stromych ścian Mihailecula niesmiale spogląda północne zbocze Farcaula - króla Marmaroszy.

Po trudach wczołgaliśmy się na ramię Mihailecula - widok w kierunku Czarnohory

Umęczeni podejściem i palącym słońcem siadamy między skałkami delektując się batonami, zimną wodą i rozległymi widokami. Od tego momentu podejście na Mihailecula przypomina już łagodne, beztroskie wędrowanie bieszczadzką połoniną.

Już blisko

Gdy docieramy na szczyt przed nami wyrasta dumny, niczym wyrzeźbiony w skale Farcaul, a u jego stóp skrzy się woda Jeziora Vinderel. Niesamowite wrażenie robi rozległość całej tej połoniny, której uroku dodają kolory - na szczycie jesteśmy przed godz. 16, a o tej porze roku to jest już moment, gdy słońce zmienia barwę na ciepły, gasnący kolor. Jest niemal bezwietrznie, co w połaczeniu z wysoką temperaturą daje średnią widocznośc. Jednak zaniebieszczone wierzchołki gór w oddali, ciągnące się bez kresu, również mają w sobie jakiś niezwykły urok. Wnosi to w krajobraz pewną aurę tajemniczości, a ta uwodzi wędrowca ciekawością tego, co skrywa się za kolejnym szczytem, okrytym całą paletą odcieni niebieskiego koloru.

Mihailecul (1918 m n.p.m)

Na szczycie Mihailecula, którego zdobycie okupione było ogromem wysiłku do utraty tchu i  przełamywaniem zwątpień spędzamy prawie godzinę. Chłonę widoki z każdej strony z niedowierzaniem spoglądając w okolicę jeziora, ku któremu stromym zboczem, jedna za drugą pną się owce, przepędzane przez ciobanów z jednej połoniny na drugą.

Biały łańcuch owiec pnących się nad jezioro

Schodząc rozglądamy się za sensownym miejscem na biwak. Dostrzegamy w pobliżu jeziora kawałek od brzegu płaski teren, obok niego miejsce na ognisko i nawet kilka kawałków drewna, którego na marne tu szukać, bo w zasięgu wzroku jest tylko połonina i strome zbocza marmaroskich bliźniaków - Farcaula i Mihailecula.

Biwak w górach nad jeziorem, przed nami górujący Farcau - najwyższy szczyt Karpat Marmaroskich

Zrzucamy plecaki i zajmujemy się ogarnianiem biwaku oraz przygotowywaniem jedzenia. Pod samym szczytem Mihailecula dostrzegamy dwa konie, które przyglądają się nam z góry. Słońce coraz bardziej przechodzi w kierunku Popa Ivana Marmaroskiego, by w końcu skryć się za jego skalnymi zboczami, kończąc tym samym kolejny wrześniowy dzień.

Zachód słońca nad Pop Ivanem Marmaroskim

Przy blasku ogniska kończymy kolejny dzień marmaroskiej wędrówki - dzień wędrowania śaldami dawnych i współczesnych pasterzy po rozległych połoninach na południowych zboczach rozległego Mihailecula. Czuję nie tylko radość z powodu niesamowitych widoków i dotarcia w tak urokliwe miejsce jakim jest Lacul Vinderel. ale przede wszystkim czuję radość ze smakowania kolejnego zwycięstwa: zwycięstwa nad znużeniem, zniechęceniem i zmęczeniem. W życiu za wszystko się płaci - za chleb pieniędzmi, a za widoki wysiłkiem i zmęczeniem.


Zmrok zapada bezwietrznie, niemal w zupełnej ciszy. Opatulam się ciepłem śpiwora i zasypiam w oczekiwaniu na kolejny dzień wędrówek marmaroskimi połoninami.


Dobranoc.
























Komentarze

Popularne posty