W Huculskiej krainie... Część I.

    Od mojego pierwszego wyjazdu w Karpaty Wschodnie minęło kilka lat - nie miałam jeszcze wtedy bloga, a na Facebook'u wyjazd opisałam w formie krótkich notatek jako typową relację. W końcu przyszła pora, aby tamten czas opisać w nieco inny sposób, trochę z perspektywy czasu, który upłynął. 

    Pierwszy raz o Karpatach Ukraińskich usłyszałam gdzieś pod koniec liceum, gdy kilkoro moich znajomych pojechało w Czarnohorę i Gorgany. Po powrocie pokazywali zdjęcia niesamowitych widoków, opowiadali o biwakach w pięknych miejscach, ale też o trudach, jakie napotykali w zupełnie dzikich górach. Już wtedy mnie to bardzo zainteresowało, jednak był to czas, gdy na pierwszym miejscu bez najmniejszych wątpliwości były Tatry i nie wyobrażałam sobie wyjazdu w jakiekolwiek inne góry. 

    Z biegiem lat coraz więcej w moim życiu było Beskidów, coraz częściej zdarzało mi się też wędrować z plecakiem i namiotem, co dawało tak ogromne poczucie wolności i niezależności, a jednocześnie niosło ze sobą całą masę przygód czekających podczas każdej wędrówki. Z Marleną, moją koleżanką, wybrałyśmy się w Bieszczady, by w ciepłe wrześniowe dni wędrować od schroniska do schroniska. Bardzo dobrze wspominam tamten wyjazd, jednak jeden dzień zapamiętam już chyba na zawsze. Szłyśmy z Wołosatego na Halicz przez Przełęcz Bukowską, na której zrobiłyśmy dłuższą przerwę. Choć byłam tu już kilka lat wcześniej, to jednak tego dnia widoczność była dość dobra, dzięki czemu można było cieszyć oko rozległymi panoramami. Patrząc na południowy - wschód na Karpaty Ukraińskie, wskazałam palcem i powiedziałam: “za rok tam pojadę”. Jest gdzieś nawet zdjęcie dokumentujące dokładnie ten moment. Po powrocie zaczęłam czytać i oglądać wszystko, co tylko się dało na temat Karpat Wschodnich i wewnętrznie czułam, że jest to właściwy moment, aby wychylić nosa w góry inne niż tylko w większości już znane Beskidy Zachodnie. 

Pierwsze spotkanie. Połonina Szumnieska


    Gdy po raz pierwszy usłyszałam o Czarnohorze, wydawała mi się tak odległą rzeczywistością, że aż niemożliwym było uwierzenie, że kiedykolwiek tam się znajdę. Gdy zapadła decyzja, że pojedziemy właśnie tam, skupiłam się na poznawaniu terenu, w który jadę. W ruch poszły stare książki Ferdynanda Ossendowskiego “Huculszczyzna”, fragmenty Vincenzowskiej Tetralogii “Na wysokiej połoninie”, albumy ze starymi zdjęciami z Huculszczyzny, jak również rozmaite relacje i nagrania wideo odszukane w czeluściach internetu.

    W końcu trzy miesiące czytania i przygotowywania miały mieć swój szczęśliwy finał - bladym lipcowym świtem wzięłam plecak, w którym miałam spakowane wszystko, co niezbędne na najbliższy czas i z ciągłym niedowierzaniem pędziłam na dworzec, by z Krakowa ruszyć na wschód. Jechałam wtedy tramwajem na krakowski Płaszów przecierając co chwilę zaspane oczy, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że właśnie spełnia się jedno z moich marzeń. Zaczęło się od odległych planów, a później wystarczył jeden krok, aby te odległe plany stały się sprawą bliską, a teraz już przestawały być ulotnym planem, a stawały się trwającą rzeczywistością. 

    Pociąg relacji Świnoujście - Przemyśl, nazywany czasem prześmiewczo “Polskim Orient Expressem” wtoczył się na peron nadzwyczaj punktualnie. Była jakaś szósta rano, zaspani pasażerowie snuli się po korytarzu w wagonach, konduktor niespiesznym krokiem przemierzał peron w oczekiwaniu na podanie sygnału “odjazd”. W końcu skład zaczął toczyć się w kierunku Przemyśla, zatem można powiedzieć, że przygoda się rozpoczęła i nie ma już odwrotu. Oprócz mnie i Rafała w przedziale jechała jeszcze jakaś para najpewniej powracająca z nad morza, na co wskazywał ich bagaż. 

    Wyjeżdżałam wówczas z Krakowa pełna radości, a jednocześnie obaw, które są naturalną koleją rzeczy przy ruszaniu w nieznane. Ruszałam na wędrówkę z człowiekiem, którego wówczas ledwie co znałam, a nieustannym pytaniem było to, czy będziemy w stanie się dogadywać podczas trudów, zmęczenia, niewygód, dzieląc jedynie ze sobą radości, ale i trudy drogi. Jechałam do obcego państwa, na wschodzie którego trwała wojna, z zamiarem ruszenia w góry, w których brak infrastruktury turystycznej, gdzie szlaki na mapie, a w terenie bywają nieraz dwoma różnymi rzeczywistościami. Jednak z każdym kolejnym kilometrem myśli te ustępowały coraz bardziej radości i ciekawości, bo oto otwierał się kolejny rozdział mojego życia - wówczas myślałam, że tylko życia turystycznego, jednak szybko okazało się, że wyjazd ten zmieni wiele nie tylko jeśli chodzi o góry, ale i postrzeganie wielu innych spraw.

Jaki kraj taki "Orient Ekspress" 


    W Przemyślu odkąd pamiętam czuło się już klimat wschodu. Przy dworcu zawsze było pełno ludzi z wielkimi torbami w kratkę, które od najmłodszych lat były dla mnie wręcz symbolem krajów za naszą wschodnią granicą. To przecież przed laty, w czasach mojego dzieciństwa na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, z takimi torbami przyjeżdżali do mojego rodzinnego miasta Białorusini handlujący wszelakim mydłem i powidłem. Zapamiętałam obrazki rozkręcanych na podwórkach samochodów, z których wysypywały się paczki przemycanych papierosów, z koła zapasowego wyciągano kolejne flaszki wschodniej wódki, zaś z zatankowanych do pełna baków spuszczano ropę, aby sprzedać ją drożej w Polsce. Choć dziś już chyba mało kto rozkręca samochody, to jednak ogromne torby w kratę pozostały i są nieodłącznym elementem wschodu. 

    Wymieniliśmy złotówki na ukraińskie hrywny - na tamten czas kurs hrywny wynosił ledwie 14 groszy, przez co wymieniając kilkaset złotych nasze portfele stały się wypełnione kolorowymi banknotami. W takich momentach wkrada się złudne poczucie bycia bogatym, bo cóż z tego, że portfel pełen bezwartościowych pieniędzy? Dla mnie był to powrót po kilku latach na Ukrainę, w której od czasu wybuchu wojny wiele się zmieniło, także jeśli chodzi o wartość pieniędzy, która drastycznie spadła. Dla nas, jadących tam na jakąś chwilę, to dobrze - za transport i żywność zapłacimy o wiele taniej niż w Polsce, jednak dla Ukraińców to ogromny powód do zmartwienia. 

    Z Przemyśla do Medyki jest jeszcze kilka kilometrów i również - odkąd pamiętam - z dworca za 2 złote można było podjechać na granicę busem. Ten bus - chociaż jeszcze w Polsce i na polskich blachach - był już namiastką ukraińskich marszrutek. Kilkuminutowa podróż niemal zawsze okraszona była wpychaniem się do busa na siłę, upychając swój bagaż gdzie się tylko dało, a wszystkiemu towarzyszyły przepychanki i pierwsze awantury, które były jedynie preludium do dalszych podróży marszrutkami już na Ukrainie. W późniejszych latach zawsze trafialiśmy na tego samego kierowcę busa - łysego, wysokiego mężczyznę koło pięćdziesiątki, który był królem tego wyjątkowego “dyliżansu”. Wszelkie spory i kłótnie ucinał wrzeszcząc jeszcze głośniej po ukraińsku, obrzucając przy tym awanturników obelgami i przekleństwami. Można było poczuć, że tylko on ma tu władzę i tylko on może pozwolić sobie na to, by kogoś okrzyczeć i bez najmniejszego problemu wyrzucić z busa. 



    Przed tym wyjazdem granicę w Medyce przekraczałam pieszo raz kilka lat wcześniej i zapamiętałam to wydarzenie jako kilkugodzinne stanie w kolejce na deszczu w tłumie, który naciskał i mógł zgnieść każdego, kto tam stał. Tym razem było inaczej, gdyż wchodziliśmy na teren Ukrainy, a kolejka zwykle była w odwrotnym kierunku. Stało przed nami kilku Ukraińców niosących na swoich plecach ogromne opony, telewizory, wielkie paczki i wszystko, co mogli przenieść przez granicę, a czego u nich w kraju brakowało lub było droższe. A takich rzeczy wówczas było wiele - wystarczy wspomnieć choćby tak prostą rzecz jak auta używane. Na Ukrainie były w tamtym czasie kilkukrotnie droższe niż w Polsce, więc regułą stało się rejestrowanie samochodów “na słupa” - znajdowano Polaka, zwykle w okolicy granicy, który za pieniądze wyrażał zgodę na bycie współwłaścicielem samochodu. Dzięki temu samochód był w rękach ukraińskiego właściciela, ale z polskimi blachami. By dopełnić formalności wystarczało raz na 90 dni wjechać do Polski, co nie było zbytnim kłopotem. W taki sposób obie strony czerpały korzyści - Polacy zarabiając pieniądze za bycie współwłaścicielem samochodu, a Ukraińcy mogąc kupować auta taniej dzięki rejestracji w Polsce. Jeden z polskich “słupów”, rekordzista, był fikcyjnym współwłaścicielem ponad 2500 aut. W kolejnych latach ten proceder prawnie ukrócono, jednak z przejść granicznych nie znikły dziwne przedmioty niesione przez Ukraińców, natomiast na Ukrainie do tej pory natkniemy się na wiele aut jeżdżących na polskich tablicach rejestracyjnych - relikt “złotych czasów” kupowania samochodów na polskiego współwłaściciela.

    W lipcowym skwarze przemknęliśmy przez granicę bez większych kłopotów. Kolejnym punktem na mapie naszej podróż był Lwów, do którego sprawnie dotarliśmy samochodem osobowym. Wówczas taki prywatny taksówkarz pobierał koło 50 hrywien opłaty od osoby za taki kurs, co było bardzo atrakcyjne, gdyż w nieco ponad godzinę byliśmy we Lwowie przy monumentalnym, pięknym dworcu. Czekał nas ostatni etap dzisiejszej podróży - blisko sześć godzin jazdy do Jaremcza, w którym chcieliśmy przenocować. Ten etap podróży był najprzyjemniejszy. Niebiesko - żółty skład, choć stary i pamiętający radzieckie czasy, był dość wygodny. Przedziały coupe na cztery osoby, z opcją położenia się, a do tego za niewielkie pieniądze, są - mimo dość wolnej jazdy - najbardziej komfortowym sposobem dotarcia w ukraińskie Karpaty. Gdy na peron wjeżdżał pociąg, cała platforma z peronami była spowita w gęstym, czarnym dymie lokomotywy spalinowej. Mieszał się tu zapach spalin, kurzu i spoconych ludzi, którzy albo mieli przerwę w podróży, albo pędzili z jednego pociągu do drugiego. Na korytarzach wagonu leżały wzorzyste czerwone (czy raczej brązowe od starości) dywany, natomiast w oknach, przez które niewiele było widać, zawieszone były stare, brązowe zasłonki. Wnętrze całego wagonu wykonane z drewnianej, połyskującej okleiny, przywoływało na myśl meblościanki, które jeszcze nie tak dawno znajdowały się w większości polskich domów, a w niektórych znajdziemy je do dziś. Zamieszanie spowodowane oczekiwaniem na odjazd powoli się uspokajało, tylko pani konduktor (prowidnyk) biegała jeszcze a to w jedną, a to w drugą stronę wagonu. 

Opuszczamy Lwów

    W końcu ruszyliśmy, a wszystko, co dookoła nas, okrył gęsty czarny dym lokomotywy. W tych oparach spalin pożegnaliśmy Lwów i z każdą kolejną minutą przybliżaliśmy się do gór, w które od świtu podążaliśmy. Miarowy stukot kół pociągu w tych okolicznościach zdawał się koić nerwy i jeszcze bardziej uspokajać pokazując, że jesteśmy na dobrej drodze do tego, by kolejne dni stały się jednymi z najlepszych karpackich wspomnień. Mijaliśmy kolejne miejscowości, w tym Ivano-Frankivsk, dawny polski Stanisławów, gdzie do pociągu wskoczyła grupa z plecakami i karimatami, co wskazywało na to, że również jechali w góry. Trudno jednak powiedzieć, w które, gdyż tym pociągiem jadącym docelowo do Rachowa, można dotrzeć w Gorgany, Beskidy Pokucko - Bukowińskie, Czarnohorę, Świdowiec czy - podjeżdżając kawałek marszrutką - również w Góry Marmaroskie na granicy z Rumunią. Stanisławów natomiast położony jest w widłach dwóch Bystrzyc - Nadwórniańskiej i Sołotwińskiej, biorących swój początek w Gorganach. Za miastem zaczynały powoli pojawiać się coraz to inne wzniesienia - początkowo pagórki, a później już coraz bardziej wyniosłe Gorgany. 

    Minęliśmy Nadwórną, gdzie pociąg opuścił dolinę Bystrzycy Nadwórniańskiej, a po chwili, od Delatyna, wjechał już po zachodzie słońca w dolinę Prutu. Mimowolnie w głowie zaczynała kołatać się dawna pieśń górali karpackich “Czerwony pas”, z refrenem “Tam szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa..” 

Dawny most na Prucie w Jaremczy, koniec wieku XIX

    Dotarliśmy do Jaremcza już o zmierzchu. Z naszego pociągu na tę niewielką stację wysypały się całe tłumy ludzi, my natomiast rozpoczęliśmy poszukiwanie kwatery, którą udało się zarezerwować będąc jeszcze w Polsce. Jaremcze jest jedną z większych miejscowości w dolinie Prutu - dawniej, w czasach II Rzeczpospolitej był to drugi (obok nieodległej Worochty) ważny ośrodek turystyczny w Karpatach Wschodnich. Miasto określano “Perłą Beskidów Wschodnich”, a ilość pensjonatów wskazywała na ogromne zainteresowanie tym rejonem. Oba wymienione wyżej kurorty rywalizowały z Zakopanem i Krynicą, choć panował swego rodzaju nieformalny podział - Warszawa wybierała raczej Zakopane, Lwów - Jaremcze i Worochtę. To oczywiście podział czysto symboliczny, pojawiający się wielokrotnie w wielu wspomnieniach z tamtych czasów w formie żartu. Z Warszawy kursował przecież do Jaremcza i Worochty pociąg, co ułatwiało dostanie się w Karpaty Wschodnie również z centralnej Polski. Sławę Jaremczy przynosił także dawny most kolejowy na Prucie. To dzieło zaprojektował u schyłku wieku XIX wybitny inżynier, Stanisław Rawicz Kosiński, a wyjątkowość mostu polegała na tym, iż rozpiętość jego łuku wynosiła 65 metrów przy wysokości 32 metrów i całkowitej długości 205 m. Most wysadzili Rosjanie w czasie I wojny światowej i choć odbudowano go w latach 20.XX wieku, nie był już tak spektakularny. Został zresztą zniszczony w czasie II wojny światowej. Warto jednak wspomnieć, iż na tym XIX-wiecznym projekcie lwowskiego inżyniera Kosińskiego wzorowali się budowniczowie w Alpach.

Stacja Jaremcze o świcie

    Po tej niezwykle długiej podróży sen nadszedł nadzwyczaj szybko, a jeszcze szybciej przyszedł poranek, a raczej przedświt, gdyż musieliśmy wstać koło 4:30 czasu ukraińskiego, co daje godzinę wcześniej czasu polskiego. Było to spowodowane złapaniem elektriczki (pociągu osobowego), którym mieliśmy dojechać do Kwasów, skąd chcieliśmy już ruszyć w góry. Oczekując na pociąg na niebie zaczynała rysować się różowa łuna, a spokój poranka zakłócały jedynie dworcowe komunikaty, wykrzykiwane przez panią, która była jednocześnie kasjerką i dyspozytorką. Panowała niezwykła cisza i zdawało się, że ten pociąg nie budzi zbytniego zainteresowania. Gdy jednak wjechał na peron, wokół dworca zaczęły pojawiać się całe tabuny ludzi z rozmaitym bagażem. Pustka i cisza poranka została nagle przerwana przez dworcowy rozgardiasz, tak charakterystyczny dla podróży na wschodzie.

    Przez brudne okna osobowego pociągu spoglądałam na nazwy miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, a które znane mi były wcześniej jedynie z książek i map. Mikuliczyn, kojarzony z powodu osoby Władysława Midowicza, który stąd pochodził, następnie Worochta - dawny polski kurort w Karpatach Wschodnich. A więc to tu rozegrano pierwsze Mistrzostwa Polski w skokach narciarskich, gdyż tutejsze skocznie zbudowano wcześniej niż Wielką Krokiew w Zakopanem.. Słoneczny, lipcowy poranek i ospałość sprzyjała atmosferze, w której teraźniejszość rozmywała się z historią. 

    Za Worochtą opuściliśmy dolinę Prutu, wjeżdżając za chwilę do tunelu w Woronience - dawniej biegła tędy granica polsko - czechosłowacka, dziś jest to granica obwodu ivano-frankivskiego i zakarpackiego, tym samym wjechaliśmy na Zakarpacie. Tu, za niewysokim grzbietem gór, krajobraz nieco się zmienił. Zjeżdżaliśmy w dolinę kolejnej ważnej rzeki, Cisy, a całą okolicę spowijała poranna mgła. Dla mnie był to pierwszy dotyk Huculszczyzny, którą do tej pory znałam z książek Stanisława Vincenza czy przedwojennych przewodników. Zza mgły od czasu do czasu wynurzały się niczym wyspy coraz potężniejsze zbocza gór, na których porozsypywane były jak pudełka zapałek skromne domostwa, obok niemal wszędzie stały uskładane kopy siana. Coraz częściej łagodniejsze stoki gór poprzecinane były cały mnóstwem płotków. Były to worynia - huculskie ogrodzenia pól, element tak bardzo charakterystyczny dla tego regionu, a kojarzony przeze mnie ze starych, czarno-białych zdjęć. Miękkie światło poranka przebijające się przez mgłę, coraz częściej przewiewaną nad głęboką doliną Cisy, nasilało tę aurę tajemniczości i niezwykłości. 

    Podróż poprzedniego dnia, krótka noc i znowu od samego rana stukot kół pociągu bardzo mnie znużyły, toteż położyłam się na drewnianych ławkach elektriczki by choć na chwilę zmrużyć oczy. Ta poranna droga zajęła nam ponad dwie godziny, mimo iż z Jaremcza do Kwasów jest nieco ponad sześćdziesiąt kilometrów - tak podróżuje się na Ukrainie, a w Karpatach te czasy dodatkowo wydłużają się z powodu trudnego, górskiego terenu, który pokonuje kolej, drogi natomiast nierzadko bywają w stanie bardziej niż opłakanym. 

Kwasy

    Stacja w Kwasach wydawała mi się opuszczoną budą na bezludziu. Wybite okno, zabudowania wsi gdzieś nieco dalej. Pociąg pomknął w kierunku Rachowa, okrywając czarnym dymem piękną dolinę Cisy, w której się znaleźliśmy. Odszukaliśmy miejsce, w którym rozpoczyna się szlak i podążając za czerwonymi znakami ruszyliśmy w kierunku czarnohorskich dwutysięczników. Rześki poranek przeradzał się w coraz bardziej ciężkie od skwaru przedpołudnie, a pierwszych kilometrów marszu dodatkowo nie ułatwiało strome podejście ani ciężki plecak z zapasem jedzenia na najbliższe kilka dni. Gdy wyszliśmy powyżej wiejskich zabudowań moim oczom ukazał się widok, który jak się okazało był jedynie początkiem tego, co spotka nas dalej. Za naszymi plecami wiła się głęboko wcięta dolina Cisy, którą od południa zamykał grzbiet Gór Marmaroskich biegnących granicą między Ukrainą, a Rumunią. Po stronie przeciwnej nam strome zbocza uwieńczone były rozległymi, zielonymi połoninami Świdowca z górującą Bliźnicą - najwyższym szczytem tego pasma. 

Powyżej Kwasów  

    Po kilku godzinach marszu dotarliśmy na połoninę Menczuł Kwasowski, której spora część zajęta jest przez pasterskie zabudowania. Tutaj ludzie nadal w dużej mierze żyją z pasterstwa, prowadząc je w sposób taki, jak dawniej. Od wiosny wychodzą ze zwierzętami na połoniny, by przez kolejne letnie miesiące zajmować się wypasem i produkcją sera. Całe życie na połoninie koncentruje się w pasterskiej staji, w której nad ogniem znajduje się ruchome urządzenie - werklug z zawieszonym kotłem. Wokół staji porozrzucane natomiast są zwykle inne zabudowania gospodarcze, będące czasowym schronieniem dla zwierząt. Te rozpadające się szopy bardzo mnie wówczas zainteresowały, gdyż w polskich Beskidach nie tak łatwo już o takie widoki. Z biegiem czasu i kolejnymi wyjazdami nieco przywykłam do tego widoku, jednak już na zawsze wędrówka wschodnimi połoninami będzie mi się kojarzyła z dźwiękiem dzwonków zawieszonych na szyjach zwierząt oraz ze smakiem świeżego sera, kupionego lub otrzymanego jako poczęstunek od pasterzy.

    Wraz z kolejnymi kilometrami marszu znużenie potęgowane przez skwar coraz mocniej odbierało chęć wędrówki. Przed nami pojawiło się dość strome zbocze, w górę którego “na krechę” wiodła stroma, wąska ścieżka, szlak natomiast obchodził ten grzbiet dość okrężną drogą. Po spojrzeniu na mapę zdecydowaliśmy iść wąską ścieżką w górę, zaoszczędzając przy tym nieco czasu. Kilkanaście minut później wyszliśmy na niewielką przełęcz na Połoninie Szumnieskiej - stanęłam jak zaklęta, wpatrując się we wschodnim kierunku. Po dobrych kilku godzinach marszu w letnim upale naszym oczom ukazał się cały grzbiet główny Czarnohory, od Pietrosa przez Howerlę, aż po Popa Iwana z zarysowanymi konturami ruin obserwatorium. Na południu, za doliną Białej Cisy, malowały się grzbiety Gór Marmaroskich i ledwie widoczne w zamglonym słońcu popołudnia Alpy Rodniańskie. Stałam i po prostu patrzyłam, nie mogąc opisać zachwytu, który mi towarzyszył - nigdy wcześniej nie widziałam gór tak rozległych, wręcz przytłaczających swoją potęgą, a jednocześnie pięknem. Pokochałam bieszczadzkie połoniny za przestrzeń, jednak przy tym, co zobaczyłam teraz, jawiły się one w mojej pamięci jako ubogie, dalekie krewne. W mojej głowie nie był w stanie zmieścić się fakt, że to też są Beskidy - niby te same góry co w Polsce, a tak bardzo inne. Choć z przygotowań i dni spędzonych na mapą mniej więcej orientowałam się, jakie pasma górskie mamy wokół siebie, to jednak było to doświadczenie znalezienia się wśród bezkresnego morza nieznanych szczytów sięgających po horyzont, oddzielonych od siebie wstęgami głębokich, odludnych dolin.

Grzbiet główny Czarnohory z Połoniny Szumnieskiej

    Choć perspektywa kolejnych godzin marszu nie była zbyt mocno zachęcająca, to ten widok dodał mi trochę sił i chęci do dalszej wędrówki. Łatwiej też było ruszyć widząc przed sobą cele wędrówki - na dziś tym celem był Pietros, pierwszy od zachodu czarnohorski dwutysięcznik. Mozolne, długie podejście zdawało się wskazywać na to, że wcale nie będzie to wędrówka tak łatwa jak mogłoby się zdawać. 

    Na szczycie Petrosa zatrzymaliśmy się przy krzyżu i zniszczonej kapliczce, która służyła turystom za schronienie od wiatru. Widok był kontynuacją zachwytu - jedyne, co widzieliśmy w każdą stronę, to góry po kres horyzontu. Zielone połoniny Świdowca, dalej Gorgany, które wyglądały jakby były ośnieżone, był to jednak z daleka kolor gorganu - rumoszu skalnego, który tę barwę z oddali zyskiwał dzięki jasnym porostom na skałach. Otaczały nas Beskidy Pokuckie, Połoniny Hryniawskie, dalsza część Czarnohory, Góry Marmaroskie, Rodniańskie, w oddali majaczące Góry Tiblesz w Rumunii i Bóg wie, co jeszcze. Pora była już dość późna, dodatkowo z oddali słychać było pomruki burzy, więc czym prędzej rozpoczęliśmy nie mniej męczące zejście z Petrosa. W okolicy przełęczy Kakaradza znaleźliśmy dość przyzwoite miejsce na biwak, w dodatku w pobliżu znajdowała się woda. Gdy rozpoczęliśmy standardowe biwakowe zajęcia, w naszym kierunku wybiegło stado owiec, które rozproszyły się wszędzie dookoła nas. Po chwili pojawił się pokrzykujący pasterz - nie na wiele jednak zdawały się jego krzyki, owce nie bardzo zwracały na to uwagę, co chwilę zatrzymując się przy kolejnych kępkach trawy. W końcu pasterz zatrzymał się w pobliżu nas i zaczął grać na sopiłce - rodzaju huculskiego fleta. Beczenie owiec, dźwięk ich dzwonków i muzyka sopiłki splotły się w idealną całość, co stworzyło niezwykły klimat tego wieczoru, spędzanego między Pietrosem, a Howerlą. Trudno w to uwierzyć, ale po kilkunastu minutach gry owce bez najmniejszych oporów posłusznie poszły za pasterzem. 

Na szczycie Pietrosa Czarnohorskiego (2020 m n.p.m)

    Mimo pomruków burzy wieczór był ciepły i pogodny. Siedzieliśmy jeszcze trochę przy blasku ogniska, widząc z obu stron cienie Pietrosa i Howerli, między którymi biwakowaliśmy. Do późna słychać było w dali owce, jednak bliższy był dźwięk trzaskającego w ogniu drewna. W końcu zmęczenie wzięło górę - choć pokonany tego dnia dystans wynosił około dwudziestu kilometrów, to jednak 1700 m przewyższenia w pierwszym dniu wędrówki, z najcięższym plecakiem, bo z pełnym zapasem jedzenia, wyczerpał mnie zupełnie. Mimo tego zmęczenia i niewygód, jakie niesie ze sobą wędrówka połączona z biwakowaniem w górach, dominowała radość i przekonanie, że choć przygoda z Czarnohorą za kilka dni się skończy, bo przecież trzeba będzie wrócić do pracy i codzienności, to jednak już wtedy wiedziałam, iż rozpoczęła się jedna z ciekawszych i najpiękniejszych przygód - przygoda z Karpatami Wschodnimi, które od razu chwyciły moje serce i nie chcą go wypuścić do tej pory.

Okolice Połoniny Hołowczeskiej i Przełęczy Kakaradza (1544 m n.p.m)

Komentarze

Popularne posty