W Huculskiej krainie... Część II.

Mimo wypogodzenia się na wieczór, spokój nocy zakłócały burze przetaczające się co chwilę nad nami. Błyskawice rozświetlały wnętrze, jednak największą obawą było to, czy namiot wytrzyma tę ulewę. Gdy się obudziłam niebo zasnute było ciemnymi chmurami i nadal kropiło, więc przedłużyliśmy sen. Ta decyzja okazała się słuszna, bo niespełna dwie godziny później wyszło słońce, dzięki czemu namiot mógł zupełnie wyschnąć, podczas gdy my zajmowaliśmy się śniadaniem i pakowaniem rzeczy. 

Howerla z podejścia na Breskuł

Ruszyliśmy w kierunku Howerli, która choć była tak blisko nas, zdawała się wcale nie przybliżać wraz z naszymi kolejnymi krokami. W okolicach Peremyczki (jedynego turystycznego schronu na grzbiecie Czarnohory) strażnik pobrał od nas opłatę za wejście na teren Karpackiego Parku Narodowego. Mimo tego ochrona przyrody działa tu bardzo “na niby” - niby park narodowy, a każdy biwakuje, gdzie chce, rozpalanie ognia nie jest niczym nadzwyczajnym, nie mówiąc o tym, jak wiele miejsc jest zaśmieconych. Po nocnych burzach i ulewach pozostały jeszcze resztki mgieł w dolinach, było jednak coraz bardziej duszno - nagły wzrost temperatury po opadach z reguły nie wróży nic dobrego, na razie sytuacja była stabilna, toteż z mozołem pokonywaliśmy każdy metr podejścia. Im bliżej Howerli, tym więcej ludzi - nie tylko wędrujących kilka dni, ale też takich, którzy z Zaroślaka zrobili sobie jednodniową wycieczkę na najwyższy szczyt Ukrainy. 

Na szczycie Howerli

Howerla... Najwyższy szczyt Ukrainy, królowa całych Beskidów - góra, która od bardzo dawna przyciągała ludzi swoim dostojnym, wyjątkowym wyglądem. Ze względu na duże obniżenie między nią, a Pietrosem (prawie 500 m) oraz łagodnej kopule, jest widoczna z wielu miejsc w Karpatach Ukraińskich i dość łatwo rozpoznawalna. W okresie międzywojennym przysłowiowa mekka narciarzy, która potrafiła być też niebezpieczna, o czym świadczą częste wypadki lawinowe w latach 20. i 30. XX wieku, które wielokrotnie zakończyły się tragicznie. Na jej zboczach swoje źródła ma Prutczyk Zaroślacki, który po połączeniu się z Prutczykiem Koźmieskim na Zaroślaku daje początek jednej z najważniejszych karpackich rzek, rzece Prut, który niesie swe wody od czarnohorskiej Howerli aż po Dunaj, do którego uchodzi w okolicy rumuńskiego Gałacza.

Z Howerli w kierunku południowym, na ostatnim planie Pop Iwan


Na samym szczycie oprócz drogowskazu i starego obelisku znajduje się tablica z ziemią ze wszystkich obwodów Ukrainy, krzyż i całe mnóstwo flag oraz wstążek w narodowych barwach. Atmosfera na szczycie trochę zgrzytała nam ze spokojem, jakiego doświadczaliśmy do tej pory, więc po szybkich, pamiątkowych zdjęciach zaczęliśmy schodzić w kierunku Breskuła. 

Poruszaliśmy się teraz dawną, polsko-czechosłowacką granicą i już schodząc z Howerli natknęłam się na kilka przewróconych słupków dawnej granicy z wybitą literą "P" i datą: 1923. Ta granica, wytyczana w latach dwudziestych, ciągnęła się od trójstyku polsko-rumuńsko-czechosłowackiego na Stohu przez Popa Iwana po Howerlę, następnie skręcała na północ, by po opuszczeniu Czarnohory biec przez Gorgany i Bieszczady Wschodnie aż do Sianek, od których na zachód poprowadzona została niemal tak samo jak dziś. Choć zmieniły się czasy i granice, dzięki całym dziesięcioleciom, w których tymi górami nie interesował się nikt, słupki graniczne przetrwały jako świadkowie dawnych czasów przypominający dziś, że żadna granica nie jest dana raz na zawsze. 

Słupek na Breskule z Howerlą w tle

Od Breskuła te kamienne pamiątki były w lepszym stanie - ciesząc oczy monumentalnym widokiem Howerli zauważyliśmy też czarną jak noc chmurę, która od strony Rumunii pełzła w kierunku Czarnohory. Nie zastanawiając się zbyt wiele zaczęliśmy zbiegać z Breskuła w kierunku niewielkiej przełączki pod Pożyżyewską. Nie było tam niczego prócz kilku krzaków kosodrzewiny, za którą prędko, byle jak rozłożyliśmy namiot, by uchronić się przed zmoknięciem. W chwili, gdy wrzuciliśmy do środka plecaki w cały masyw uderzył potężnych podmuch wiatru wraz z deszczem. Byliśmy pośrodku niczego, w głównym grzbiecie najwyższego w całej okolicy pasma, jednak krzak kosodrzewiny, za którym się schroniliśmy i mały namiot dawały złudne poczucie bezpieczeństwa, którego w takich chwilach wyjątkowo brakuje. Nie ma tu przecież gdzie uciekać - schronisk brak, od pasterskich zabudowań dzieliło nas kilkaset metrów w dół, a od granicy lasu jeszcze więcej. Jedyne, co zostało, to uzbrojenie się w spokój i przeczekanie tego załamania pogody. Gwałtownie spadła temperatura - upał sprzed kilkunastu minut przerodził się w przenikliwe zimno, które przyniósł front przetaczający się właśnie przez Czarnohorę. Miejsce do pozostania dłużej nie było zbyt szczęśliwe, więc gdy tylko przestało padać, zebraliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku Jeziora Niesamowitego, gdzie miejsce na biwak było znacznie lepsze. Mimo tego, że przestał padać deszcz, pozostał zimny, przenikliwy wiatr, a widoczność była jedynie na kilkadziesiąt metrów - aby dotrzeć do miejsca, w którym planowaliśmy biwak, czekał nas jeszcze spory kawałek wędrówki głównym grzbietem, zmagając się z potwornym wiatrem. W tych okolicznościach słupki dawnej granicy okazały się być rewelacyjnym narzędziem nawigacyjnym. 

Z Turkuła zaczęliśmy schodzić coraz niżej w kierunku jeziora - taką przynajmniej mieliśmy nadzieję, gdyż nie widzieliśmy go wcale. W końcu we mgle dostrzegliśmy kilka rozbitych namiotów. Trudno było tu znaleźć miejsce osłonięte od wiatru, gdyż kosodrzewina otaczająca jezioro została w dużej mierze powycinania celem spalenia w ognisku. Jezioro Niesamowite to dość popularne miejsce biwakowania w czasie wędrówki przez Czarnohorę, nie ma tu jednak w pobliżu drewna, toteż turyści do tego celu używali kosodrzewiny. W krzakach tej, która pozostała, walały się wszędzie stare puszki po konserwach, butelki i reklamówki. Choć podczas tamtej wizyty z powodu mgły nie dane mi było ujrzeć jeziora w ogóle, kilka miesięcy później przekonałam się, że jego dno jest zaśmiecone dokładnie tak samo. W ostatnich latach ukraińscy turyści coraz częściej podejmują rozmaite inicjatywy mające na celu sprzątanie Karpat, które w wielu popularnych miejscach wyglądają tak jak to, co zobaczyliśmy nad Jeziorem Niesamowitym.

Niespełna rok później w maju udało się zobaczyć to niesamowite Jezioro Niesamowite (po lewej)

Wiatr nie ustawał, toteż cały wieczór zmuszeni byliśmy spędzić w namiocie. Gotowanie i jedzenie w tym małym schronieniu w dwie osoby nie należy do czynności ani zbyt wygodnych, ani przyjemnych, ale i takie bywają uroki wędrówek. Bezlitosna pogoda utrzymywała się taka sama przez całą noc - co chwilę padał deszcz, było zimno, a wiatr szarpiący za namiot nie pozwalał zmrużyć oka. Było to raczej czuwanie niż wypoczynek po całym męczącym dniu i wątpliwych atrakcjach pogodowych. 

Trudno powiedzieć, że powitał nas świt, bo o ósmej było niewiele jaśniej niż w nocy. Wiatr hulał w najlepsze, widoczność była nadal ledwie na kilkadziesiąt metrów, my za to zmęczeni, niewyspani i zmarznięci. By pójść dalej głównym grzbietem na południe musieliśmy wyjść prawie trzysta metrów wyżej i wędrować odsłoniętym terenem, spędzanie nad jeziorem całego dnia i duszenie się w namiocie też nie miało większego sensu. Podjęliśmy decyzję o zejściu do Zaroślaka, złapaniu busa i przemieszczeniu się w południową część Czarnohory do Chatki u Kuby, by tam poczekać na poprawę pogody i ruszyć dalej. Założyłam na siebie wszystko, co miałam, zwinęliśmy mokry namiot i rozpoczęliśmy zejście. Im niżej, tym wiatr dokuczał mniej.. Minęliśmy stację meteorologiczną i botaniczną położoną na zboczach Pożyżewskiej. Ma ona dość długą historię, gdyż pierwsze badania prowadzono tu już pod koniec XIX wieku. Choć w czasie I wojny uległa zniszczeniu, to jednak już w wolnej Polsce została odbudowana, stając się od 1923 roku “Połoninowym oddziałem stacji botaniczno-rolniczej we Lwowie”. 

Stacja na zboczach Pożyżewskiej


Dotarcie na Zaroślak było - podobnie jak szczyt Howerli - rzuceniem w obcą, inną rzeczywistość. Parking z prywatnymi, starymi taksówkami, a do tego stragany z rozmaitą chińszczyzną, niczym nie różniącą się od tej, którą znajdziemy na Krupówkach. Obok parkingu ogromny, betonowy gmach “Turbazy” - relikt sowieckich czasów, gdy znajdowało się tu centrum szkolenia olimpijskiego. Wszystko to składało się na obraz ogromnego, na dodatek brudnego rozgardiaszu i zbieraniny rzeczy nie pasujących do siebie zupełnie. 

Sama nazwa "Zaroślak" określa zbocza Howerli znajdujące się z tej strony. Choć dziś, wraz z radzieckim budynkiem turbazy, tworzy miejsce będące wątpliwą atrakcją, to jednak dawniej było zupełnie inaczej. Już w roku 1881 powstało tu schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego, które niestety spłonęło na początku wieku XX. Dość szybko podjęto decyzję o budowie kolejnego schroniska pod Howerlą - ono natomiast stało się ofiarą działań I wojny światowej. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości TT przekształcono w Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, które - wobec rosnącej popularności Czarnohory - zdecydowało się na budowę dużego obiektu. Nowy obiekt ukończono w roku 1927 i nadano imię Henryka Hoffbauera - propagatora turystyki w Karpatach Wschodnich. Informacje o tym, jak nowoczesny był to obiekt, bez problemu można znaleźć w książkach i internecie, a o popularności miejsca niech świadczy fakt, że do wybuchu II wojny, schronisko było jeszcez kilkukrotnie rozbudowywanie.

Schronisko na Zaroślaku, lata 30.XX w. Fot. Płaj nr 41




Chcieliśmy dostać się taksówką w okolice Wierchowiny, by doliną Czarnego Czeremoszu dotrzeć w jakiś sposób do Bystreca, skąd po kilku godzinach marszu mogliśmy znaleźć się w do Chatce u Kuby. Nie była to jednak prosta sprawa - wszystkie taksówki jechały do Worochty, która jest w tamtym rejonie najbardziej rozwiniętą turystycznie miejscowością. Postanowiliśmy zatem podjechać do Ardżeluży, gdzie mogliśmy już łapać cokolwiek, co będzie jechało w kierunku Wierchowiny - dawnego huculskiego Żabiego. 

Dziwnie brzmiąca Ardżeluża okazała się być skrzyżowaniem dwóch marnych dróg pośrodku lasu w dolinie Prutu. Nie było tu nic oprócz wiaty przystankowej, jak na złość nie jechało nawet żadne auto. Trafiliśmy jednak idealnie - na horyzoncie od strony Worochty pojawiła się żółta marszrutka, jadąca do Wierchowiny. Byliśmy jedynymi pasażerami tego niezwykłego pojazdu - z głośników leciało coś na kształt ukraińskiego disco-polo, pojazd natomiast z powodu dziur nie był w stanie jechać więcej niż z prędkością dwudziestu kilometrów. Na drodze co jakąś chwilę pojawiały się krowy i inne zwierzęta gospodarskie, na które kierowca nie trąbił, a ze spokojem omijał. Wypytywał nas też o Polskę, w której miał swoich kuzynów. 

Nie wiem, ile trwała ta podróż, ale na pewno za długo jak na odcinek niespełna dwudziestu kilometrów. Wysiedliśmy w Żabiem - Ilci, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą w górę Czarnego Czeremoszu. Korzystając z bliskości sklepu, kupiliśmy kilka rzeczy, na które akurat mieliśmy ochotę - nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej tak smakowała mi cola i podrzędna drożdżówka z pasztetem. Sklep był typowym obrazem ukraińskiego “magazinu” - pani niekoniecznie zainteresowana klientem, zajęta innymi sprawami, skromny towar za ladą, co wymagało komunikacji ze sprzedawcą. Choć oboje jako tako radziliśmy sobie z podstawowym porozumieniem się po ukraińsku, zdarzały się czasem chwile, gdy najlepszym językiem był ten migowy. 

Ruszyliśmy wzdłuż Czeremoszu z nadzieją, że uda nam się znowu podjechać czymś w okolice Bystreca. Żwirowa, marna droga wskazywała jednak, że może upłynąć wiele czasu nim cokolwiek tędy pojedzie. Mijaliśmy kolejne opłotki Krasnyka, gdy nadjechał samochód. “Boże, żeby tylko jechał gdzieś dalej i oby się zatrzymał” myślałam w duchu, bo maszerowanie nudną drogą przez kolejne kilometry było mocno słabą perspektywą. Obok nas zatrzymał się stary UAZ z budą okrytą plandeką. Mężczyzna powiedział, że będzie jechał przez Bystrec aż do Szybenego, ale musi teraz zajechać po jakieś narzędzia do domu, więc możemy jechać razem z nim. Miejsce w szoferce było zajęte, więc “na pakę” wrzuciliśmy nasze plecaki i siedząc na deskach ruszyliśmy dalej. 

Z wizytą u rodziny huculskiej

Mężczyzna wraz z rodziną mieszkał nieco wyżej w jednym z przysiółków. Jego żona natychmiast zaproponowała kawę - odmówiliśmy tylko z powodu upału, który ponownie zaczął się wzmagać. Przyniosła nam w zamian całą torbę porzeczek. Rozmawialiśmy chwilę - jak w wielu przypadkach okazało się, że ta rodzina ma także wielu krewnych w Polsce. Młodzi ludzie wyjeżdżają z takich zapadłych miejsc za pracą i lepszym życiem, na wsiach zostają głównie starsi. “W Polszi wże winc Ukraińców niż w Uhraini” - skwitował naszą rozmowę gospodarz, z czym trudno się nie zgodzić. Wkrótce zabrał jakieś rzeczy, usiedliśmy tym razem w szoferce i ruszyliśmy w dalszą drogę. Za chwilę zatrzymaliśmy się, gdyż nasz kierowca musiał zaopatrzyć się w bimber u sąsiada - jechał po zbieraczy jagód na połoninę, więc nie należalo pojawiac się tam z pustymi rękoma. Zapytał również nas, czy chcielibyśmy się zaopatrzyć w ten szlachetny trunek - podziękowaliśmy, bo przy tym zmęczeniu i słońcu wódka była ostatnią rzeczą, na jaką mieliśmy ochotę. 




Zatrzymaliśmy się nad Czeremoszem, gdzie odbijała droga do centrum Bystreca. Pożegnaliśmy się z naszym kierowcą, który chciał zapisać nam swój adres, jednak żadne z nas nie miało długopisu, natomiast z zapisaniem adresu na klawiaturze mojego telefonu nie mógł sobie poradzić. Cóż, trudno - może i szkoda, bo miło by było mieć znajomą huculską rodzinę w Żabiem. Z drugiej jednak strony taki jest właśnie urok wędrówki - oprócz drogi składa się ona z ludzi, którzy pojawiają się i znikają. Czasem w przedziwnych okolicznościach los sprawia, że niektórych dane nam jest spotkać ponownie. W większości przypadków pozostają jedynie w naszych wspomnieniach jako ci, którzy choć przez chwilę dzielili z nami fragment drogi. 

Ponownie zaczęliśmy podejście ścieżką, która na mapię była zaznaczona jako szlak koloru czarnego. W praktyce dawno nikt tędy raczej nie chodził - w terenie nie było oznakowania, a ścieżka często ginęła w zaroślach. O wiele łatwiej było, gdy wyszliśmy już powyżej lasu, a przed nami otworzył się niesamowity widok - grzbiet Czarnohory, którym podążaliśmy w ubiegłe dni, wyglądał z tej perspektywy bardzo monumentalnie. Strome, północne zbocza otulone ciemnym kolorem popołudnia. Na wschodzie, na wyciągnięcie ręki pojawiły się Połoniny Hryniawskie, które bardzo intrygowały mnie z powodu nazwy. Staliśmy na zupełnie odkrytym wzniesieniu podziwiając jakąś chwilę ten widok. Muzyka świerszczy, kwitnąca na fioletowo wierzbówka kiprzyca, w oddali dźwięk pasterskich dzwonków, a przed nami Pop Iwan Czarnohorski, Smotrec i pozostałe szczyty ciągnące się aż po Howerlę. W tym zachwycie można było tkwić całymi godzinami. Stąd do chatki nie było już zbyt daleko, więc poruszaliśmy się niespiesznym krokiem, chłonąc tę idyllę, która wydawała się wówczas czymś nieprawdopodobnym.

W stronę Połonin Hryniawskich..


Kuba przyjął nas w chatce, rozgościliśmy się na górze w zbirowym pomieszczeniu. Oprócz nas była jakaś francusko - szwajcarska para, kilku Ukraińców i ekipa trzech chłopaków z Polski. Chatkę w sezonie prowadzi Kuba - Polak, który kilkanaście lat temu ze swoim ukraińskim przyjacielem kupił starą, huculską chałupę na grzbiecie Koszaryszcza i udostępnia ją turystom. Chata z 1932 ma wewnątrz kilka ciekawych artefaktów, jak choćby lampa wiszącą w kuchni, pochodząca z obserwatorium na Pop Iwanie. Prawdopodobnie do chaty została przyniesiona w trakcie lub już po wojnie, gdy miejscowa ludność zabierała z opuszczonego budynku wszystko, co tylko się dało. Chatka swoją popularność zawdzięcza głównie faktowi, że niewiele jest takich możliwości noclegowych w Czarnohorze, choć widać, jak z biegiem lat to się zmienia. Powstaje coraz więcej domków i kwater - ludzie żyjący do tej pory głównie z pasterstwa i rolnictwa dostrzegli rosnącą popularność Czarnohory i poszukują w tym sposobu na zarobek, co nie jest niczym dziwnym. Z drugiej jednak strony trochę jest żal tego, że i te góry stają się coraz bardziej przystępne turystycznie, choć do polskiej infrastruktury jest im bardziej niż daleko. 

Na werandzie w Chatce u Kuby, Koszaryszcze


W chatce w lecie bywał problem z wodą, a pobliskie źródełko lubiło wysychać, to jednak te skromne strużki wody kapiące z prysznica zdawały się zmywać kurz i zmęczenie poprzednich dni. Po skromnym posiłku padliśmy jak zabici - w cieple, z dachem nad głową, na pryczy z desek. 

Jeszcze rano, gdy schodziliśmy na Zaroślak było we mnie poczucie rozgoryczenia - bardzo chciałam kontynuować wędrówkę głównym grzbietem, co pokrzyżowała nam pogoda. Była to złość spowodowana głównie tym, że tak misternie przygotowany plan w tym momencie przestał działać i było trzeba szybko szukać innego rozwiązania. Miałam w głowie zaprogramowany cel, który działał trochę jak zadanie, które bez żadnego "ale" trzeba wykonać, a oto okazało się, że nie wszystko da się tu trzymać pod kontrolą. Było to trudne zderzenie  z własnymi ambicjami, które czasem potrafią człowieka pchać bezsensownie do przodu, pozbawiając po drodze rzeczy o wiele cenniejszych niż tylko zadowolenie z wykonania planu. Teraz, leżąc pod oknem dachowym, przez które widziałam rozgwieżdżone nad Czarnohorą niebo, uświadomiłam sobie, że to przecież nie rezygnacja z dalszej drogi, a jedynie zmiana jej przebiegu. Gdyby nie to, nie spotkalibyśmy tego gościnnego Hucuła, który nie dość, że nas podwiózł, nie chcąc za to ani grosza, to jeszcze zaprosił do swego domu i ugościł. W  kolejnych latach Karpaty Wschodnie uczyły mnie przyjmowania rzeczywistości taką, jaka jest i porzucania ułożonych w głowie planów. Przez rozczarowanie i zniechęcenie odzierały bez skrupułów z wymyślonych obrazów wędrówki aż w końcu zrozumiałam, że to nie plan wędrówki jest najważniejszy ani zrealizowanie go od A do Z. Najważniejsza jest sama droga, którą trzeba przebyć - nie ważne, czy w taki, czy inny sposób i nie ważne, czy będzie to piętnaście czy pięćset kilometrów. Ostatecznie chodzi o to, aby z gór wrócić lepszym człowiekiem - bo każda droga, prowadząca do tego celu, jest drogą najlepszą.

Komentarze

  1. Górskie krajobrazy to prawdziwe dzieła sztuki natury. Majestatyczne szczyty, malownicze doliny i górskie potoki tworzą niepowtarzalną atmosferę, która zapiera dech w piersiach. To idealne miejsce dla miłośników przyrody i tych, którzy pragną uciec od miejskiego zgiełku i odnaleźć spokój wśród piękna górskiego świata.
    https://tomkarokna.pl/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty