W huculskiej krainie... Część III.

Nocleg pod dachem na takich wyjazdach jest zawsze swego rodzaju luksusem – oszczędza się czas na rozbicie i zebranie biwaku, nie mówiąc już o samym komforcie snu, nieporównywalnym do ciasnego namiotu. Po kilku krótkich, a do tego marnie przespanych nocach, tym razem w chatce spaliśmy bite 12 godzin. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio – postanowiliśmy zrobić sobie dzień włóczenia się po Koszaryszczu i jego okolicy. 

Chatka u Kuby na Koszaryszczu

Chatka u Kuby położona jest na niewysokim (jak na Czarnohorę) grzbiecie Koszaryszcza między doliną Bystreca, a Dzembroni, które są dopływami Czarnego Czeremoszu. Do sklepu w miejscowościach o tych samych nazwach jest kilka kilometrów, więc wyjście w celu uzupełnienia zapasów jest już wycieczką samą w sobie. Postanowiliśmy zejść do Dzembroni, która przez wielu uważana była za typową huculską wieś. Poszliśmy drogą nieco okrężną, przez Stepański, aby nacieszyć oczy widokami Czarnohory i sprawdzić, ile jeszcze zostało do dzisiaj z tej Vincenzowskiej, dawnej Huculszczyzny. 

Zabudowania Dzembroni sięgają po sam grzbiet Koszaryszcza na wysokość ponad 1100 metrów – łąki i pastwiska, poprzedzielane woryniami, zajmowały niemal każdą wolną przestrzeń, co powodowało, iż musieliśmy przeskakiwać przez ogrodzenia. W wielu miejscach nadal miały one tradycyjną formę, jednak coraz częściej były zastępowane konstrukcjami prostszymi. Wszyscy dążymy przecież do tego, aby różne rzeczy robić szybciej, prościej, może bardziej trwale, co nie jest przecież zawsze złe. Gubi się jednak przez to elementy, które tworzyły jakiś ład, porządek i charakteryzowały dane miejsca. 

Worynia

Dzięki woryniom ogrodzone były całe pastwiska, co powodowało, że zwierzęta raczej rzadko były uwiązywane na łańcuchu – pasły się beztrosko na tych ukwieconych łąkach. Worynia, domostwa i budynki gospodarskie porozrzucane po okolicznych grzbietach, do tego lipcowe łąki i zapach siana tworzyły w jakiś sposób obraz krainy, jakiej rzeczywiście z trudem już szukać w Polsce. Wszystko zdawało się być tutaj ciągle w dużej mierze naturalne, nie zepsute przez cywilizację, wydzierającą przyrodzie coraz to kolejne skrawki niedostępnych miejsc. Schodząc w kierunku wsi minęliśmy młodą dziewczynę powracającą z zakupów konno. Nisko w dolinie połyskiwała już złota kopuła cerkwi, tak bardzo wyróżniająca się pośród biednych chałup. 

Huculskie gospodarstwo stworzone było z chałupy z częścią mieszkalną oraz budynków gospodarczych, które razem tworzyły grażdę – zamkniętą zagrodę obronną. Na próżno było tu już szukać zachowanych kompletnych grażd, dało się jednak odnaleźć w wyższych częściach wsi dobrze zachowane same chałupy, często już popadające w ruinę z powodu ich opuszczenia przez właścicieli. 

Zabudowania Dzembroni

Przy głównej we wsi drodze koncentrowała się większość domostw, a mniej więcej pośrodku znajdowała się cerkiew. A gdzie cerkiew, tam i w pobliżu sklep, do którego docelowo zmierzaliśmy. Sama Dzembronia sprawiała wrażenie wsi zapomnianej przez świat – zwierzęta gospodarskie przechadzały się ulicą, co jakiś czas minął nas jakiś rower lub motocykl, który jest tu dość popularną formą transportu. Od czasu do czasu miejscowi przyglądali się nam – turyści już tu docierają stosunkowo często, bez większego problemu po samym wyglądzie można odróżnić turystów ukraińskich od polskich czy czeskich. Choć na przestrzeni ostatnich lat sytuacja znacząco się zmienia, to jednak wtedy większość ukraińskich wędrowców chodziła po górach w zwykłych koszulach i trampkach, a nie rzadko można było zauważyć na szlaku gumowe klapki. Zazwyczaj noszą ze sobą w góry ogromne plecaki i ciężkie namioty, które spotykaliśmy we wcześniejszych dniach, nie mówiąc już o całym sprzęcie do gotowania. Pamiętam, że podczas tego wyjazdu bardzo mnie zastanawiało, co oni noszą w tych ogromnych, często stulitrowych plecakach, podczas gdy ja spakowałam się w plecak o połowę mniejszy. Zagadka rozwiązywała się z biegiem czasu i kolejnymi wyjazdami, gdy zdarzało się nam biwakować obok czy dzielić pasterską szopę z ukraińskimi wędrowcami. W tych ogromnych plecakach targali ze sobą kilogramy konserw, dużą butelkę oleju, przedziwne kuchenne narzędzia do gotowania – o ile jestem w stanie zrozumieć kociołek, o tyle do tej pory nie mogę pojąć, po co komu do gotowania w górach zbieracz szumu z zupy. Podczas gdy my na kolejnych wyjazdach w Karpaty przerzuciliśmy się na liofilizaty, by ograniczać wagę i skrócić czas potrzebny na przygotowywanie posiłków, Ukraińcy na biwakach ze swoich plecaków wyciągali kilogramy warzyw i zajmowali się do późna gotowaniem zupy. Znacząco od Polaków różni ich też styl chodzenia – polskich turystów w górach Ukrainy można było rozpoznać po tym, że na szlaku znajdowali się dość wcześnie i raczej wędrowali w małych, maksymalnie 3-4 osobowych grupkach. Ukraińcy chodzą w góry w dużej mierze towarzysko, by pobyć w gronie znajomych, a w dalszej kolejności podziwiać góry. Piękne jest natomiast to, że w Karpatach Ukraińskich dość często można spotkać całe rodziny wędrujące wiele dni razem – w Polsce powoli zdaje się odradzać ten styl wędrówki, który bliski jest szukającym przygody i bliskiego kontaktu z przyrodą, a nie wygód i miejsc popularnych. 

Sklep znajdował się w pobliżu cerkwi. Magazin „Zora Karat” mieścił się w części jednego z domów, obok jak to zwykle na Ukrainie były stoliki i jakieś ławki przygotowane do konsumpcji niektórych artykułów jeszcze w obrębie sklepu. Niemal wszędzie w ukraińskich wsiach znajdziemy sklepy z takim otoczeniem, nazywanym przeze mnie podsklepiami – czasem zadaszone jakąś prowizoryczną konstrukcją, czasem są to stoliki pod starymi, wyblakłymi parasolami. Lubię zatrzymywać się w takich miejscach, gdyż to zwykle tam koncentruje się życie wsi – ludzie przychodzą, odchodzą, rozmawiają. Warto też wspomnieć, że takie sklepy były dla nas często doskonałymi punktami informacji turystycznej – bo kto jak nie pani z magazinu będzie wiedziała, gdzie można we wsi przenocować, o której odjedzie jedyna tego dnia marszrutka czy kto za drobną opłatą może nas gdzieś podwieźć. 

Wydawało mi się wówczas, że Dzembronia to już jakiś zupełny koniec świata - jak okazywało się w kolejnych latach, nie była ona nim wcale, bo owe prawdziwe "końce świata" miały być ciągle przed nami. I choć od tamtej pory w wiele z nich dotarliśmy, zaglądając do marnych magazinów czy biwakując pośród marmaroskiej dziczy gdzieś opodal granic państw i różnych światów, to jednak wiemy, że całe ich mnóstwo ciągle jeszcze przed nami. Jest w tym coś niesamowitego, że gdy większość ludzi podąża w miejsce piękne, zadbane, a jednocześnie modne i zatłoczone, inni szukają dla siebie coraz to dalszych końców świata, które tym są lepsze, im bardziej zacofane i zapadłe w karpackiej kniei. 

W magazinie

Moją uwagę w tym sklepie zwróciły liczydła – stare, drewniane liczydła podobne do tych, jakimi bawiłam się w dzieciństwie. Tu jednak nie służyły do zabawy, a do liczenia należności. W lodówce leżały swojskie sery oraz mleko w plastikowych butelkach po wodzie mineralnej. Tu nikogo nie obchodziły normy unijne, sanepid i daty ważności. Poprosiliśmy o ser, a pani zaczęła odkrajać po kawałku każdy, byśmy spróbowali i wybrali sobie ten, który nam najbardziej smakuje. Za niespełna piętnaście złotych zrobiliśmy zakupy dla dwójki dorosłych ludzi na przynajmniej dwa dni. Oprócz artykułów spożywczych sporą część asortymentu stanowi w tych małych sklepach oczywiście alkohol – rozmaite piwa, mniejszy wybór win i liczne wódki, włącznie z samogonem, który pani w sklepie ma zawsze w plastikowych, półlitrowych buteleczkach. To, co mnie na początku w takich sklepikach na końcu świata zaskakiwało to to, że w niemal każdym był ekspres do kawy. Nawet w przygranicznym Szybenem, gdzie wieś od świata oddzielał szlaban, a sklep mieścił się w blaszanym baraku bez okien, po kilku dniach w górach mogłam napić się kawy z ekspresu. Jej jakość może pozostawiać wiele do życzenia, bo co z ekspresu, gdy mielone są w nim marne ziarna, jednak po zejściu do wsi świeża drożdżówka z kawą z ekspresu wypitą w wiejskim podsklepiu smakowała lepiej niż z najlepszej kawiarni. 

Cerkiew w Dzembroni

W drodze powrotnej podchodząc na Koszaryszcze, na tej niezwykle kamienistej drodze, mijały nas stare łady. To kolejny element nieodłączny we wsiach głęboko w Karpatach. Gniotsa, nie łamiotsa” - tylko takie sprzęty miały prawo poruszać się po tych drogach, dlatego oprócz ład ciągle jeździło jeszcze mnóstwo UAZów i innych reliktów dawnych czasów. Nieco nowsze auta, czyli takie po roku dwutysięcznym, można było spotkać w większych miejscowościach, choć i one często były przedziwnie modyfikowane, np. przez podnoszenie domowymi sposobami podwozia. Na tych drogach było to sposobem na to, by takie auto przetrwało więcej niż kilka przejazdów. 



Wkrótce Czarnohorę zasnuły ciemne chmury i zaczął kropić deszcz, który przeczekaliśmy w jakiejś stodole po drodze. Przed konkretną ulewą, która nadchodziła wielkimi krokami, udało nam się już wrócić do Kuby. W chatce było dość pusto – zostało dwóch Ukraińców i franusko-szwajcarska para, która zajmowała się przygotowywaniem obiadu. Deszcz lał w najlepsze, więc tym większe było nasze zdziwienie, gdy do chatki przybyło dwoje ludzi w średnim wieku. Byli bez kurtek, bez plecaków, ubrani raczej jak turyści zwiedzający miasta niż góry. Oboje nieśli w rękach tylko po kartonie owocowego soku. Jak się okazało, nie byli to Ukraińcy, a Kazachowie, którzy jechali dalej na zachód Europy w podróż, a jadąc w rejonie Karpat przyszli tu tylko po to, aby – o ile dobrze pamiętam – pozdrowić Kubę od jakichś swoich znajomych, którzy go znali. Wtem wszyscy, którzy akurat byli w chatce, znaleźli się przy stole w tej obszernej, huculskiej kuchni. Zaskakującym był dla nas fakt, że nam, Polakom, łatwiej było się z nimi dogadać niż Ukraińcom. 

Ile godzin tu jechaliście samochodem z Kazachstanu? - zapytaliśmy. 
- trzy dni! Odpowiedział mężczyzna, z nieskrywaną radością. 

Zapomnieliśmy, że są przecież jeszcze na tym świecie miejsca, gdzie czas podróży podaje się w dniach, a nie godzinach. W kolejnych latach okazało się, że w taki sposób ten czas podaje się nawet na Ukrainie. 

Urocza, radosna para zaproponowała nam skosztowanie ich soku – wydało się to dziwne, że częstują nas sokiem, ale skoro to jakiś wyjątkowy napój, to warto spróbować. W końcu po to są podróże, aby próbować nowych rzeczy. Okazało się, że to żaden sok w tych kolorowych kartonach, a samogon o mocno drożdżowym aromacie.”Pada, to się rozgrzewamy” - powiedziała do nas kobieta. Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy o współczesnej Europie – o bezsensownych rządzących, o tym, że Putin czy Łukaszenka to żadni dyktatorzy, bo prezydent Kazachstanu jest na tym stanowisku o wiele dłużej. Rozmawialiśmy o niszczeniu państw, ale też o tym, jak się żyje na co dzień w naszych krajach i co je łączy, mimo wielu różnic. Była to bardzo ciekawa i budująca rozmowa, a od naszych przybyszów z Kazachstanu dało się czuć tęsknotę za tym, by w swojej ojczyźnie mogli kiedyś żyć tak jak na zachodzie Europy, gdzie docelowo podróżowali. 

Wieczorem do chatki wrócili nasi ukraińscy i polscy koledzy, którzy cały ten dzień spędzili w górach. Przy ogromnym stole w kolorowej huculskiej kuchni zrobiło się gwarno, płonęły świece i lampa naftowa, a rozmowy toczyły się wokół spraw, które nasze narody łączą, a nie dzielą. Nie brakło ani alkoholu, ani jedzenia. "Wodku odkrywaj" tego wieczoru było chyba najczęstszym zawołaniem – co jak co, ale te kwestie mocno łączą Polaków i Ukraińców. W końcu Kuba chwycił za gitarę i zaczął śpiewac jakieś ballady, które dodatkowo wprowadziły nastrój nostalgii, tak typowej dla wschodu. Jeśli coś miałabym nazwać kwintesencją chatkowych wieczorów w górach, to właśnie tamten wieczór, który po brzegi wypełniony był odpoczynkiem, spokojem, radością, ale i refleksją nad tym, jak świat mógłby wyglądać gdyby ludzie potrafili się ze sobą dogadywać. Wyszłam wtedy z kubkiem herbaty na ciemną werandę chaty, nad którą niebo rozbłysło milionami gwiazd – z zatopionego w półmroku wnętrza dobiegał delikatny dźwięk gitary i śpiew Kuby, a w dali dostrzec można było delikatne zarysy gór. Nie było mi trzeba w tamtym momencie niczego więcej – ani pieniędzy, ani telefonu czy internetu, ani innych ludzi, którzy przecież pozostali w Polsce. W życiu zazwyczaj nieustannie za czymś tęsknimy – za miejscami, w których chcielibyśmy być, a nie jesteśmy. Za bliskimi, przyjaciółmi, czasem za domem, lepszą pracą, dzieciństwem czy młodością. W tym momencie chyba po raz pierwszy nie tęskniłam za niczym, bo – paradoksalnie nie mając tu prawie nic – miałam wszystko. Najważniejsze było to, co dzieje się tu i teraz, nie zaś to, co było czy co nastąpi. Szczęście zwykle dzieje się w niezwykłym „teraz”, choć tak często bezmyślnie je przegapiamy, zapatrzeni w ekrany telefonów, które pusto wypełniają nam czas i bezsensownie zaśmiecają głowę zbędnymi informacjami. 

Na chatkowej werandzie..

Dzień wstał bezchmurny i ciepły. Gdy ruszaliśmy na Kostrzycę w odległych dolinach snuły się jeszcze resztki porannych mgieł, trawa zaś skrzyła się od srebrnych kropel lipcowej rosy. Schodziliśmy w dolinę Bystreca, by rozpocząć właściwe podejście na jeden z bocznych grzbietów Czarnohory. Przez moment towarzyszył nam kilkuletni chłopiec, który jak mówił zmierza na połoninę do pasterskiej staji do pracy, by pomagać pasterzom. Może swojemu ojcu czy starszemu bratu, tego nie wiemy, ale rzeczywiście kilka godzin później spotkaliśmy go w towarzystwie pasterzy na Połonienie Bołota. 

Nad potokiem Bystrec

Pogodny i umiarkowanie ciepły poranek przeradzał się typowy dla lipca ciężki upał. W późniejszych latach, nauczeni tymi doświadczeniami, a szczególnie doświadczeniem wyjazdu w Gorgany, przestaliśmy jeździć na dłuższe wędrówki w lipcu, przerzucając się na maj, wrzesień oraz październik. Mimo tego, że lato niesie ze sobą duży plus w postaci dość ciepłych nocy, to jednak minusem niewątpliwie przeważającym są burze, ulewne deszcze oraz upał, który wydziera organizmowi resztki sił i chęci do marszu. Szczególnie, gdy wędruje się wiele godzin połoninami, zupełnie pozbawionymi lasu. Tak było i tym razem – po wyjściu na grzbiet Kostrzycy zmuszeni byliśmy podczas odpoczynku i posiłku siedzieć w letnim skwarze, gdyż wszystkie drzewa dające cień pozostały dużo niżej. 

W drodze na Kostrzycę

Mimo tego widok z Kostrzycy na Czarnohorę jest chyba najlepszym miejscem, by podziwiać jej niesamowitą panoramę. Od zachodu dostrzec można było charakterystyczne „rogi”, czyli Pietrosa i Howerlę. Dalej ku wschodowi ciągnął się cały grzbiet z Breskułem, Pożyżewską, Turkułem,  Gutin Tomnatykiem, Brebenieską, aż po Smotrec i Popa Iwana. Dwa lata później wędrując przez Góry Marmaroskie zobaczyłam ten sam widok z drugiej strony, jednak nie był on już tak ciekawy. Może dlatego, że sama Czarnohora opatrzyła mi się w kolejnych latach i widziałam ją już niemal z każdej strony? Być może. Wydaje mi się jednak, że powód był zupełnie inny. Patrząc na Czarnohorę od północy, z Kostrzycy, widzimy jej ciekawszą stronę – głębokie kotły, dość strome, ciemne ściany, Szpyci z charakterystycznymi iglicami czy Kozły. Z tej perspektywy w każdym miejscu coś się dzieje – rzeźba jest ciekawa, niesamowicie urozmaicona, momentami przypominając Tatry Zachodnie. Patrząc na Czarnohorę od południa, z Gór Marmaroskich, widzimy zupełnie monotonny wał, w którym bez trudu da się rozróżnić jedynie Petrosa, Howerlę i Popa Iwana. Pozostała część grzbietu między Howerlą, a Popem Iwanem zdaje się zlewać w jedną, całkiem płaską całość, której nie wyróżnia nic szczególnego. Z tej strony zdecydowanie bardziej przypomina spokojne, połogie Bieszczady niż dumne góry sięgające powyżej dwóch tysięcy metrów. Pamiętam, że przed wyjazdem w Gorgany przeczytałam takie zdanie, chyba u Orłowicza, iż „są one o wiele piękniejsze i ciekawsze niż nudny, monotonny wał Czarnohory”. Gdy patrzyłam na ten „nudny wał” z Kostrzycy, nie byłam w stanie zgodzić się z tą surową oceną ani trochę. Kiedy jednak spojrzałam na Czarnohorę z Marmaroszy, całkowicie zrozumiałam tamto zdanie. Zrozumiałam też wtedy, dlaczego większość czarnohorskich panoram, również tych przedwojennych, jest uwieczniana głównie od strony północnej. Poniżej moja ulubiona – wybitnego huculskiego fotografa Mikołaja Seńkowskiego: 



Powyżej Bystreca, widok na fragment głównego grzbietu Czarnohory

Początkowo myśleliśmy, że na Kostrzycy poszukamy ruin dawnego polskiego schroniska, które istniało tu przed wojną. Było schroniskiem harcerskim, które wybudowano na kształt huculskiej grażdy i uchodziło za jedno z piękniejszych w całych polskich Karpatach. Ze względu na to, że zakupiony teren objęty był rezerwatem, władze budowlane zażądały, aby projekt schroniska był o charakterze regionalnym. Układ wnętrza ze względu na przeznaczenie musiał być inny, natomiast cała bryła budynku stworzona została na wzór grażdy, czyli huculskiej zagrody typu obronnego. Po nieco ponad roku prac, w 1935 roku budynek oddano do użytku - patrząc na jego standard, to nawet współcześnie nie byłoby powodów do wstydu: osobne WC i umywalnie dla pań oraz panów, ponad 70 miejsc noclegowych, oświetlenie elektryczne, kanalizacja, prysznice z gorącą wodą, a wszystko to na wysokości ponad 1300 m, skąd do najbliższej drogi kołowej i kolejki wąskotorowej przy gajówce Kukul było ponad trzy kilometry i blisko 500 metrów przewyższenia. 

Schronisko harcerskie na Kostrzycy, koloryzacja zdjęcia współczesna

W schronisku działała stacja ratunkowa oraz pośrednictwo pocztowe. Niestety w czasie II wojny światowej podzieliło los pozostałych wschodniobeskidzkich schronisk - budynków, które były nie tylko funkcjonalne i nowoczesne, ale przede wszystkim piękne. Oprócz Kostrzycy schroniska zbudowane na wzór huculskiej grażdy znajdowały się jeszcze na nieodległym Kukule oraz w Rafajłowej (Gorgany). 

Ze zdjęć i relacji w intrenecie wiedzieliśmy, że fundamenty są zachowane dość dobrze, jednak przez upał i chmury, które coraz mocniej zaczęły się wypiętrzać, postanowiliśmy kontynuować marsz w stronę widocznej w oddali staji, mając nadzieję, iż uda nam się zakupić od pasterzy ser. Nie mieliśmy jednak szczęścia, gdyż było już popołudnie, a akurat tego dnia pasterze zwieźli ser na sprzedaż. 

Na wysokiej połoninie..

Dzień wcześniej omawialiśmy z Kubą różne warianty zejścia z Kostrzycy do Bystreca tak, by nie wracać tą samą drogą. Nad grzbietem Czarnohory piętrzyły się coraz ciemniejsze chmury, postanowiliśmy więc czym prędzej schodzić możliwie jak najniżej. Ilość rozmaitych ścieżek na mapie i ich brak w terenie wcale nie ułatwiały zadania – zaczęliśmy zejście tą, która zdawała się najbardziej pasować zarówno do mapy, jak i opowieści Kuby. Jakie było nasze zdziwienie, a jeszcze bardziej zdenerwowanie gdy po dojściu do granicy lasu okazało się, że ścieżka prowadzi do... zwierząt, które między drzewami kryły się przed letnim skwarem. Dalej po ścieżce nie było śladu – by jej ponownie szukać musielibyśmy wrócić na grzbiet połoniny, co w momencie, gdy rozlegały się coraz głośniejsze grzmoty, nie było ani rozsądne, ani zbyt sensowne. Po szybkiej naradzie z użyciem mapy i kompasu podjęliśmy decyzję, aby schodzić jakkolwiek w dół bez ścieżki. Zgodnie z mapą byliśmy całkiem niedaleko małego potoku, wzdłuż którego miała prowadzić jakaś leśna droga. Na całe nasze nieszczęście zaczął jeszcze padać deszcz, my zaś przedzieraliśmy się początkowo przez krzaki, by następnie zmagać się z dość stromą skarpą, po której zejście wymagało uważnego używania kijków lub gałęzi w zasięgu ramion. Po kilkudziesięciu minutach tego morderczego zejścia znaleźliśmy się w korycie potoku, który wzbierał w czasie opadu deszczu. Wyszliśmy ze strumienia by szukać owej drogi, jej jednak nigdzie nie było. W taki sposób znaleźliśmy się czasie burzy i lipcowej ulewy gdzieś w korycie jakiegoś potoku nad Bystrecem, mając przed sobą perspektywę przedzierania się przez krzaki przez jeszcze minimum 2-3 kilometry do centrum wsi. Byłam już cała przemoczona, więc darowałam sobie walkę z krzakami i szłam po prostu środkiem koryta tego potoku w wodzie powyżej kostek, potykając się co jakiś czas o śliskie, nierówne kamienie. Mimo wszystko było to lepsze niż szarpanie się dzikimi, gęstymi krzakami. Pierwszy raz miałam w górach aż taki moment zwątpienia i poczucie bezsensu wędrówki. Obficie niczym woda w butach, w moim sercu mieszała się złość, bezradność i zupełna rezygnacja – w tamtym momencie było mi już naprawdę wszystko jedno, czy będziemy wracać na nocleg do chatki, czy po prostu usiądę w środku tego lasu i tu zostanę, jednak cieplej było iść, bo zatrzymując się choćby na chwilę momentalnie zaczynałam trząść się z zimna. Całe to zejście i droga do wsi była trwającą kilka godzin walką ze sobą, która zdawała się nie kończyć. Skąd wtedy mogłam wiedzieć, że rok później przyjdzie mi toczyć taka walkę nie kilka godzin, a kilka dni, na dodatek w o wiele trudniejszych Gorganach i w znacznie gorszych warunkach? 

Nie wiem, ile czasu trwało to brodzenie w strumieniu, ale na pewno dużo więcej niż godzinę. Gdy naszym oczom ukazały się pierwsze zabudowania Bystreca, było to niczym odnalezienie zaginionego lądu, które przywracało poczucie bezpieczeństwa. Przez wieś przeszliśmy w tych strugach deszczu – czekało nas jeszcze wyczerpujące podejście do chatki, co po tych wszystkich przeżyciach nie było wcale perspektywą miłą. Mimo coraz krótszych i coraz cięższych kroków, w górę pchała mnie wizja suchych ubrań i ciepłego jedzenia. Od tamtej pory w chwilach krytycznych nauczyłam się w czasie wędrówki wyznaczać sobie mini cele: kilkudniową trasę dzielić na odcinki, które wyznacza zejście do sklepu czy miejsca, w którym zaplanujemy nocleg pod dachem. Gdy jest mi ciężko i pojawia się rezygnacja, nawet dzień dzielę sobie na małe odcinki, kończące się w konkretnych punktach: przełęcz, rozejście szlaków, pasterska staja, wiata. Łatwiej jest przekonać do dalszej drogi organizm, a przede wszystkim głowę, koncentrując uwagę na stwierdzeniu, iż „do wyjścia na grzbiet jeszcze 2 godziny” niż „do biwaku jeszcze 9 godzin marszu”. 

Niby radość, ale jednak nie do końca

Gdy dotarliśmy w pobliże chatki, jak na złość przestało padać. Mimo pokrowca wodę z plecaka i kieszeni w kurtce można było wylewać. Wieczór upłynął nam na jedzeniu, piciu i wykręcaniu mokrych rzeczy, które rozwiesiliśmy wszędzie, gdzie tylko się dało. Rankiem następnego dnia okazało się, że w moich butach znajduje się dosłownie jezioro – przez noc wyschły jedynie koszulki, o butach mogliśmy zapomnieć. Ten dzień spędziliśmy na suszeniu, leżeniu, czytaniu książek, które znajdowały się w chatce oraz rozmowach z Kubą, który przybliżył nam trochę historii chatki. Po południu sąsiedzi składali w kopy siano, wkrótce – jak od kilku dni – deszcz zaczął lać się z nieba strumieniami. Pracujący Huculi zatrzymali się w chatce – był wśród nich Iwan, który w tej chacie się urodził, gdyż dawniej należała do jego rodziny, mieliśmy zatem okazję posłuchania opowieści o tym, jak wygląda teraz ta Huculszczyzna i czy jeszcze coś łączy ją z tamtą, którą znaliśmy ze starych książek. Iwan też potwierdził, że lampa wisząca w kuchni nad stołem pochodzi z obserwatorium na Popie Iwanie, gdzie wybraliśmy się kolejnego dnia, który to był naszym ostatnim dniem czarnohorskich wędrówek. 

Koszaryszcze


Lampa mająca pochodzić z Obserwatorium na Popie Iwanie

Komentarze

Popularne posty