W Huculskiej krainie... Część IV.

Przedostatni dzień lipca, a dla nas ostatni dzień czarnohorskich wędrówek, rozpoczynaliśmy bardzo wcześnie. Gdy zeszłam do chatkowej kuchni zaczynały ją otulać miękkie promienie słońca, które dopiero wschodziło gdzieś nad Połoninami Hryniawskimi i Czywczynami. Tak naprawdę cały wyjazd czekałam na ten dzień, w którym dotrę do ruin legendarnego obserwatorium na Popie Iwanie. Chciałam zobaczyć miejsce, o którym tyle czytałam i które, choć niby jeszcze nieznane, wydawało mi się już w jakiś sposób szczególne i bliskie.

Bezchmurne niebo zwiastowało upalny, lipcowy dzień, już wczesny ranek był dość ciepły nawet jak na ten letni miesiąc. Promienie słońca wędrującego po horyzoncie coraz wyżej, rosa, zapach skoszonej trawy tworzyły wówczas klimat niezwykłości, a ciszę tego poranka przerywały jedynie odgłosy dzwonków zawieszonych na szyjach zwierząt pasących się na Kosaryszczu. Obok naszej ścieżki pojawiło się też niewielkie stado koni, które chyba podobnie do nas zachwycało się pięknem świata, które tutaj w sposób wyjątkowy, wręcz namacalny, mogliśmy nie tylko dostrzegać, ale i doświadczać. 

Świt na Koszaryszczu

Ku naszemu zdziwieniu, jeszcze na ścieżce do Dzembroni, spotkaliśmy małżeństwo Ukraińców, również turystów. Mieli może koło 50-60 lat. Pozdrowiliśmy siebie nawzajem mówiąc "dobroho ranka" i wymieniając kilka podstawowych zdań.

- gdie itiete?
Na Pop Iwan. A wy kuda?
- na Czufrową. Wy Poliaki?
Da. 
- jeszcze Polska nie zginęła! 

Choć od tamtej pory minęło kilka lat, wiele sytuacji zatarł czas, a wiele wydarzeń przykrył kurz wspomnień z kolejnych wędrówek, to jednak to spotkanie trwające tak krótką chwilę wryło się w moja pamięć bardzo dobrze. Może dlatego, że od tych ludzi biła tak niesamowita radość i szczerość serca, a może z powodu wypowiedzenia do nas "Jeszcze Polska nie zginęła" przez obywateli państwa, z którym wiele nas łączy, ale równie wiele dzieli? 



Gdy minęliśmy Dzembronię, podchodząc na Połoninę pod Smotrecem postanowiłam odpiąć od spodni nogawki. Wydawać by się mogło błaha rzecz, jednak o tym, jak była to głupia decyzja, gorzko przekonywałam się przez kolejny tydzień. Od tamtej pory w góry chodzę niemal zawsze w długich spodniach, nawet w lecie. 

Minęliśmy pod Smotrecem "Moloczną Chatę" - pasterską staję, dość popularną i lubianą przez turystów ze względu na bliskość Dzembroni i położenie przy szlaku na Popa Iwana. U pasterzy można tu kupić rozmaity ser, a w bliskim sąsiedztwie znajduje się dogodne miejsce biwakowe, z dość wydajnym źródłem wody. Mijaliśmy wówczas kilka namiotów i mimo, że było już dobrze po ósmej rano, nikt jeszcze nie krzątał się po obozowisku. 

Moloczna Chata pod Smotrecem

Ciepły ranek bardzo szybko przeradzał się w buchające skwarem przedpołudnie, które nie oszczędzało nas nawet przez moment od chwili wyjścia powyżej lasu. W każdym napotkanym strumieniu moczyłam wówczas chustę aby choć na chwilę orzeźwić umysł dręczony upałem. Taki to już urok letnich wędrówek - albo z nieba leje się bez litości woda, albo żar wypalający chęci dalszej wędrówki. Dotarliśmy w końcu na Uchaty Kamień i tu zdawało się jakby siły i chęć stawiania dalszych kroków powróciły na nowo. Przed nami stanęły zacienione, misternie wyrzeźbione północne zbocza Czarnohory z licznymi kotłami i żlebami, ciągnące się na północny - zachód. Na południu zaś, niemal na wyciągnięcie ręki, bo niespełna półtora godziny marszu od nas, rysowała się dumna, masywna sylwetka Popa Iwana Czarnohorskiego z charakterystycznymi ruinami Białego Słonia. 


Wędrując bocznym grzbietem między Uchatym Kamieniem a głównym grzbietem Czarnohory po lewej stronie dostrzegliśmy bardzo dobrze widoczne fundamenty dawnego schroniska AZS pod Popem Iwanem. Obiekt był bardzo popularny - wybudowany w latach 30.XX wieku jeszcze przed powstaniem obserwatorium, stanowił ważny punkt w tej części Czarnohory. Kierownikiem obiektu był Ludwik Ziemblic - taternik, ratownik górski, żołnierz w Legionach Piłsudskiego, który pracę w schronisku łączył z pracą w wywiadzie - wszak w pobliżu biegła granica polsko - czechosłowacka, a przez kilka miesięcy roku 1939 polsko-węgierska. Po wojnie Ziemblic był m.in. gospodarzem restauracji na Kasprowym Wierchu oraz kierownikiem schroniska na Markowych Szczawinach. Jak podają źródła, Ludwik Ziemblic (Stanisław Bogusz) gospodarzył pod Popem Iwanem ze swoim pomocnikiem niemową oraz norweskim wilkiem Brekiem, który był groźny również dla turystów, o czym można wyczytać w niektórych wspomnieniach z dawnych wycieczek w Czarnohorę. 

Schronisko AZS pod Popem Iwanem

Samo schronisko, położone na wysokości 1700 m n.p.m było najwyżej położonym schroniskiem w przedwojennej Polsce (schronisko w Pięciu Stawach jest kilkadziesiąt metrów niżej). Nazywano je różnie: pod Smotrecem, pod Popem Iwanem lub na Pohorylcu ze względu na bliskość źródła tego potoku. Było własnością Akademickiego Związku Sportowego w Warszawie i niestety jak wszystkie obiekty w Karpatach Wschodnich, nie przetrwało II wojny światowej. Urocze miejsce, osłonięte od wiatrów i z wydajnym źródłem jest dzisiaj również dość popularnym miejscem biwakowym. O dawnych czasach zdają się przypominać jedynie fundamenty schroniska i zapiski na kartach historii, która dla kolejnych pokoleń turystów staje się coraz mniej znana.

Schronisko AZS pod Popem Iwanem, widoczny jest już na szczycie budynek obserwatorium 

Po minięciu Pohanego Misca (Złego Miejsca) dotarliśmy na główny grzbiet Czarnohory - odtąd aż do samego szczytu Popa Iwana towarzyszyły nam już słupki dawnej polsko - czechosłowackiej granicy. Towarzyszyły nam też coraz bardziej rozległe widoki: od Gorganów przez Świdowiec, majaczące Góry Tiblesz, Góry Marmaroskie z charakterystycznymi Mihaileculem i Farcaulem po Alpy Rodniańskie, Góry Czywczyńskie, Połoniny Hryniawskie i Beskidy Pokucko - Bukowińskie. W tamtym momencie nie byłam jeszcze w stanie dokładnie powiedzieć, które to są dokładnie pasma - dopiero z kolejnymi wyjazdami cały karpacki przekładaniec górskich pasm, rozoranych głębokimi, ciemnymi dolinami, zaczynał układać się w logiczną całość. Wówczas nie przywiązywałam do tego aż takiej wagi, a pozwalałam sobie po prostu na cieszenie się i chłonięcie tego widoku. Dopiero po powrocie siadałam z mapami i próbowałam składać obraz ze wspomnień, co pozwalało na życie wędrówką jeszcze długi czas po jej zakończeniu.

Wędrówka głównynm grzbietem w stronę PIC

Z każdym kolejnym krokiem budynek obserwatorium stawał się bliższy i coraz wyraźniejszy. W końcu, po blisko 7 godzinach marszu, dotknęliśmy ciemnych ścian legendarnego Białego Słonia. 


Pop Iwan, przez miejscowych Hucułów często nazywany po prostu "Czarną Horą" jest niezwykłym miejscem. W latach 1936-38 wybudowano na jego szczycie obserwatorium astronomiczno-meteorologiczne im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, które było najwyżej na stałe zamieszkałym budynkiem przedwojennej Polski (2022 m n.p.m). Budowane było z inicjatywy Ligi Obrony Powietrznej Państwa - oprócz przeznaczenia badawczego było również doskonałym miejscem obserwacyjnym terenu przygranicznego. 

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Nazwa “Biały Słoń” przylgnęła do budynku nie tylko z powodu tego, że wybudowany był z jasnego kamienia czy też dlatego, że w zimie stawał się zupełnie biały z powodu grubej warstwy śniegu i lodu, ale głównie ze względu na astronomiczne jak na tamte czasy koszty budowy - stał się symbolem czegoś drogiego i zbędnego. Gdy dołożymy do kosztów budowy fakt, że niebo nad Czarnohorą najczęściej było zasnute chmurami, co uniemożliwiało obserwację, trudno nie zgodzić się z określeniem "Biały Słoń" jako z czymś drogim i zbędnym. Oprócz tego Huculi, lud wyjątkowo obdarzony słabością do magii i wiary w rzeczy nadprzyrodzone, wymyślali coraz to nowe plotki na temat budynku i całej góry. Jedną z ciekawszych informacji rozpowszechnianych wówczas po okolicy była mówiąca o tym, jakoby z obserwatorium można było windą zjechać w głąb góry, w której mieścił się hangar z samolotami. 

Orzeł nad wejściem, lipiec 2017


Obserwatorium było jednym z dwóch najnowocześniejszych tego typu budynków w ówczesnej Europie. Zostało zbudowane z piaskowca, a ponad 800 ton pozostałych materiałów było transportowanych na ciężarówkach i wozach konnych ze stacji kolejowych w Kołomyi i Worochcie, oddalonych od Pop Iwana o 120 i 70 km. 5 pięter, w tym dwa wykute w skale, 43 pomieszczenia, 57 okien, wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt, do którego energię czerpano z własnego generatora elektrycznego o silniku diesla oraz 240(!) akumulatorów. Ściany mają metr grubości, a budynek ogrzewany był olejem. Źródło wody oddalone o kilka kilometrów, żywność dwa razy w tygodniu dostarczali Huculi, natomiast chleb wypiekano na miejscu. Monumentalny budynek, symbol potęgi i rozmachu, chluba przedwojennej Polski, która przeminęła. Nawet dzisiaj, ponad 80 lat po wybudowaniu obserwatorium, opis wyposażenia i samego procesu budowy zdaje się być czymś niezwykle trudnym i kosztownym. Można sobie jedynie wyobrazić, jak wielkie emocje ta inwestycja budziła w latach 30.XX wieku - oczywiście nie brakło też zabiegów propagandowych mających pokazać siłę i wielkość II Rzeczpospolitej objawiającą się w tak potężnej inwestycji w strategicznym miejscu jak granica z Czechosłowacją i bliskość granicy z Rumunią. 

Obecnie, od kilku już lat, trwają prace związane z odbudową obserwatorium, prowadzone również przy wsparciu polskich władz. Docelowo ten "Pałac na Czarnohorze" jak nazywają go czasem Huculi, ma ponownie stać się placówką badawczą oraz stacją ratownictwa górskiego, która już zaczęła funkcjonowanie. Całość prac prowadzona jest przy współpracy Studium Europy Wschodniej UW oraz Uniwersytetu Przykarpackiego w Ivano-Frankivsku (Stanisławowie). 

Cegły z dawnej lwowskiej cegielni Reissa używane w obserwatorium

Tuż przed oficjalnym otwarciem kierownikiem obserwatorium został Władysław Midowicz - pochodzący z pobliskiego Mikuliczyna geograf, meteorolog oraz pasjonat turystyki. To nie kto inny jak on wytyczył słynną Perć Akademików na Babią Górę oraz przygotowywał teren pod przyszły Babiogórski Park Narodowy, a wcześniej zmagał się w Beskidach Zachodnich z niemiecką organizacją Beskiden Verein, prowadząc słynną "wojnę na pędzle". Ciekawe są jego zapiski z życia na Pop Iwanie, gdzie zimą warunki były typowo polarne - hulał wiatr, okna zalepiał śnieg i budynek wewnątrz spowijała ciemność. Midowicz świetnie opisał życie w obserwatorium w jednym ze swoich opowiadań O Białym Słoniu na Czarnohorze. Można tam też przeczytać nieco na temat absurdów związanych zarówno z budową obserwatorium jak i jego krótkim funkcjonowaniem. Inny tekst znajdziemy również na stronie Towarzystwa Karpackiego.

Dotarcie na Popa Iwana i dotknięcie murów tego legendarnego miejsca było jednym z pierwszych, ważniejszych karpackich celów i marzeń, które zaczęły się wówczas obficie wysypywać niczym z przepełnionej szuflady. Widziałam bowiem stąd kopułę legendarnego Stoha, na którym przed wojną stykały się granice Polski, Rumunii i Czechosłowacji, a także kończył się Główny Szlak Karpacki, biegnący z Ustronia i liczący blisko 850 kilometrów. Za Stohem wyrastały strome, skalne kopuły Farcaula i Mihailecula w rumuńskich Karpatach Marmaroskich, które fascynowały mnie już od jakiegoś czasu. Na południu wiły się długie doliny Czeremoszów z resztkami klauz, dawniej spiętrzającymi wodę. Gdzieś za nimi skrywała się legendarna Hnitessa z osławionymi Południowymi Rozrogami Wincentego Pola, który prawdopodobnie nigdy tam nie był więc nie mógł znaleźć kamienia z wyrytymi literami "FR - Finis Respublicae", czyli "Kres Rzeczpospolitej". A jednak ze względów historycznych miejsce to przyciąga pasjonatów Karpat Wschodnich. Choć z biegiem lat kolejne pozycje z tej półki karpackich celów zostają osiągnięte, to jednak lista staje się coraz dłuższa. Poznając bowiem te góry coraz lepiej dostrzega się również coraz więcej miejsc, w które pcha człowieka ciekawość. 


Wizyta na Popie Iwanie była dla mnie niezwykle ważnym wydarzeniem, bo mieszały się w niej piękno nowych, nieznanych dotąd gór, ciekawość kolejnych miejsc, które były moim celem w następnych latach, a które stąd było doskonale widać, ale przez to wszystko przekładała się jakaś nostalgia wymieszana z patriotyzmem, bo przecież jeszcze 80 lat temu sięgała tu Polska. Obecne w tym wszystkim były również uczucia smutku i radości, bo z jednej strony serce cieszyło się ze spełnienia tak wielkiego marzenia jak dotarcie w Karpaty Wschodnie, ale z drugiej zaglądał już smutek z powodu powrotu do zwykłej codzienności i wielka niewiadoma, kiedy uda mi się tu powrócić. Ta obawa okazała się niesłuszna, bo w Czarnohorę wróciłam już kilka miesięcy później, a na samym Popie Iwanie do chwili, gdy piszę te słowa, zdołałam być już kilka razy. 

Pozostałości Wielkiej Wojny pod Smotrecem

Drogę powrotną zaplanowaliśmy przez szczyt Smotreca, pod którym natknęliśmy się na zwoje drutu kolczastego z czasu I wojny światowej oraz okopy pamiętające czas Wielkiej Wojny, która nie oszczędzała Karpat Wschodnich. Zejście ze Smotreca okazało się morderczą walką z gęstą, niezwykle wysoką kosodrzewin - wówczas okazało się, że słońce boleśnie potraktowało moje nogi i mimo przypięcia nogawek niewiele już to pomogło. Okropny ból nóg z powodu poparzeń słonecznych nie opuszczał mnie przez kolejny tydzień i na nic zdawały się wszelkie maści mające łagodzić oparzenia. Od tamtej pory w góry chodzę niemal zawsze w długich spodniach.


Wracając do chatki tuż przed zmrokiem zatrzymaliśmy się na chwilę na grzbiecie Koszaryszcza aby ostatni raz spojrzeć przed wyjazdem na Czarnohorę. Ciepły lipcowy wieczór, pierwsze gwiazdy i ta przejmująca cisza zapadły mi w pamięć jako ostatnie spojrzenie na te góry podczas tego wyjazdu. Jedyną myślą, która wtedy tkwiła w głowie była myśl o tym, aby powrócić tu jak najszybciej, bo żadne zaklęcia nie powodowały zatrzymania czasu, który nieubłaganie płynął. Stałam wtedy wpatrzona w te góry, chcąc jakby na zapas zapamiętać każdy drobny szczegół, przeciągając wzrok szczyt po szczycie, punkt po punkcie, zapisując na kartach najlepszych karpackich wspomnień. 

Dzień wcześniej w miejscu późniejszego pożegnania z Czarnohorą..

Ten dzień wykończył nas zupełnie. Lipcowy skwar, ponad trzydzieści kilometrów marszu, blisko dwa tysiące metrów przewyższeń i około 17 godzin wędrówki był doskonałym zamknięciem tego pamiętnego wyjazdu w Karpaty Wschodnie. Po powrocie Kuba powiedział nam, że autobus kursujący z Bystreca do Żabiego "połamałsia" i nie pojedzie, więc pomógł nam w załatwieniu taksówki, którą rano opuściliśmy dolinę Czarnego Czeremoszu docierając do Wierchowiny, a z niej marszrutką do Ivano-Frankivska i dalej Lwowa.


Dziś, z perspektywy kilku lat, łatwiej mi dostrzec, jak wiele ten wyjazd zmienił w moim życiu. Pozwolił na doświadczenie tego, czym jest wędrówka w nowe, zupełnie nieznane miejsca. Wydawały mi się one wówczas wspominanym wcześniej końcem świata, jednak teraz już wiem, że każdy ma swój koniec świata tam, gdzie go sobie wyznaczy. Od tamtej pory na pewno zmieniło się moje patrzenie na góry - jeszcze bardziej oprócz piękna krajobrazu zaczęłam dostrzegać piękno ludzi i historii danego regionu, bo tylko w ten sposób da się doświadczać gór w całości. Opuszczając Czarnohorę wiedziałam też, że tym wyjazdem zrobiłam sobie niejako krzywdę - nasze Beskidy Zachodnie owszem są również piękne, ale nie mają w sobie takiej przestrzeni, niedostępności i aż tak zachowanej naturalności jak Beskidy Wschodnie, które od tamtej pory stały się najbliższe memu sercu. Z kolejnymi latami odkrywałam je coraz bardziej: od Sianek po legendarnego Stoha, od Pikuja po Popa Iwana Marmaroskiego. Od wymagających Gorganów po łagodne Bieszczady Wschodnie. I czekam, czekam na całe jeszcze mnóstwo gór i dolin, które przeplatają się od źródeł Sanu pod doliny Czeremoszów.

Mimo, że w górach bywam dość często, to od tego pamiętnego wyjazdu w Czarnohorę najczęściej czuję, że nie jestem akurat tam, gdzie chciałabym być. Jestem na Babiej Górze, ale wolałabym być na Babie Ludowej; wędruję doliną Wisły, wolałabym wędrować doliną Czeremoszu. Jadę w Gorce, ale gdzieś w głębi serca czuję, że powinnam jechać w Czywczyny. I to - paradoksalnie - nauczyło mnie doceniania jeszcze bardziej chwil, którymi los obdarowuje każdego z nas.

Czarnohora..

Ubiegły, 2020 rok nie pozwolił na to, aby ruszyć w Karpaty Wschodnie. Początkowe rozgoryczenie z biegiem czasu przeradzało się w tęsknotę, która teraz - gdy mam nadzieję uda się w końcu ponownie ruszyć wąskim, wschodnim płajem - zaprocentuje jeszcze większą radością z wędrówki i docenieniem tego, że mogłam wrócić po raz kolejny tam, gdzie "szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa.."



"Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i zdrowie nie liczące się z żadnym wysiłkiem. Tak znajomość moja z Beskidami Wschodnimi zamieniła się z czasem w przyjaźń, a przyjaźń w miłość. Protestowały przeciwko temu Tatry i Beskidy, ale pogodziłem wkrótce zazdrośników, którzy dobrze wiedzieli, że jeśli nawet odchodzę, to zawsze wrócę. Toteż na nostalgicznym pragnieniu, aby być tam, gdzie się akurat nie jest, upływały mi lata, w których każdą wolną chwilę spędzałem w lecie i w zimie na dłuższych lub krótszych wyprawach między Wisłą i Czeremoszem, między Babią Górą a Babą Ludową".

Władysław Krygowski, "Wspinaczka po tęczy"














Komentarze

Popularne posty